Hellblazer: Mike Carey, tom 1 - KOSTNICA - POZORNIE MARTWA STREFA || Kostnica.Com.PL

Hellblazer: Mike Carey, tom 1 

Mike Carey, Marcelo Frusin, Steve Dillon, Lee Bermejo

HELL AND BACK

W Polsce wydawanie zbiorczych tomów „Hellblazera” zaczęło się od runu Briana Azzarello, a ten zakończył się w dość definitywny sposób. A potem dostaliśmy wcześniejsze przygody Johna, z różnych okresów, ale wszystko to powoli składało się w jedną całość. A teraz w końcu dostajemy bezpośredni ciąga dalszy. Bo Carey opowieść podejmuje w miejscu, gdzie Azzarello ją skończył. I chociaż wielkim fanem jego scenariuszy nie jestem – książek nie czytałem, więc się nie wypowiem – powiem, że kawał dobrego komiksu udało mu się zrobić i absolutnie warto po niego sięgnąć.

John Constantine nie żyje. Tak przynajmniej sądzą wszyscy. Przemierzył Amerykę, poznał jej brudy, teraz powraca na stare śmieci, do Wielkiej Brytanii, odwiedzić tych krewnych, którzy jeszcze mu zostali. A tam już czekają na niego kłopoty. Bo nawiedzony dom, bo zaginięcie siostrzenicy… Nasz cyniczny mag będzie musiał powrócić w wielkim stylu, by pokazać raz jeszcze na co go stać!

John Constantine to czołowy brytyjski antybohater, tak mocno związany z rodzinnym krajem, że większość jego przygód – a przez długie lata wszystkie jego przygody – pisali autorzy z Wysp. Żaden z nich nie pochodził jednak z Liverpoolu, a w końcu to stamtąd jest John. Do czasu. Bo wtedy seria trafiła w ręce Mike’a Carey, autora z Liverpoolu właśnie, a ten postanowił wrócić w niej do korzeni i wyszło mu to znakomicie. Ten komiksiarz i pisarz, spec od horroru i fantastyki, sławę zdobył pisząc przygody Lucyfera w nagrodzonej Eisnerem, najważniejszą komiksową nagrodą, serii stanowiącej dodatek do „Sandmana” Neila Gaimana. A Gaimanowi też zdarzyło się – raz, ale jednak – tworzyć „Hellblazera”, a postać Johna przewijała się przez wiele jego komiksów, od „Batmana”, przez „Sandmana” właśnie, na „Księgach magii” skończywszy. Wszystko zostaje w rodzinie, jak widać.

I tak dochodzimy do tego komiksu. Pierwszego z trzech zbiorczych tomów, w których znajdziemy cały ten, jeden z najdłuższych zresztą, runów w historii cyklu. Nie jest to rzecz tak doskonała, jak poprzednie części – Delano, Ennis, Ellis i Azzarello biją jednak Careya – ale jest dobra. Świetna jest. „Hellblazer: Mike Carey, tom 1” to rzecz o niebo lepsza od przygód bohatera pisanych przez Spurriera czy nawet Taylora, który jak dla mnie w wielu momentach po prostu minął się z postacią. Jest więc cynicznie, jest mrocznie, jest brutalnie, są zagadki, jest klimat, jest brud… Wszystko jest, co być powinno, z czarnym humorem włącznie. Carey idzie sprawdzoną ścieżką i robi to w dobrym stylu, bez fajerwerków, bez wielkich zmian, ale w satysfakcjonujący sposób.

A partnerują mu świetni rysownicy. Dillon, którego jest tu najmniej, kradnie całe to show, ale Frusin też nie zawodzi. Miło jest dla oka, czasem prościej, czasem bardziej demonicznie, to znów lekko, ale za każdym razem z klimatem. A i jeszcze świetne jest tu wydanie. Dobrze, że Egmont poszedł za ciosem i nadal wypuszcza na rynek ten cykl, chociaż już kilka razy miał go zakończyć. Bo co, jak co, ale to wciąż jedna z najlepszych serii, jakie mamy na rynku a John jest tą postacią, o której czytać się chce, bo może i DC ma wielu popularnych bohaterów, jak Batman i Superman, ale żaden z nich pod względem kreacji nie jest tak świetny, jak Constantine.

Michał Lipka

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *