OPOWIADANIE – DRZEWO ŻYCIA – Maciej Kaźmierczak
|
„Nie zmieniłeś niczego, jeśli to nie było absolutnie konieczne. Jesteś tu zbędnym, chwilowym lokatorem, cieniem uchwyconym przez aparat nastawiony na długi czas ekspozycji. Niepotrzebnie zaciągniętym długiem.”
Janusz Cyran, „Rien du tout”
Strzały ucichły zaraz po tym, jak zatrzasnąłem za sobą drzwi jakiejś dziwnej komórki. Gdy tylko oparłem się plecami o ich twardą powierzchnię, usłyszałem kolejną, głuchą serię, echo dzikiego skowytu wroga i szum przecinających powietrze strzał.
Wymacałem zasuwkę po lewej stronie i drżącą dłonią wsunąłem metalowy skobelek w tunelik ponad mosiężnym uchwytem. Wyłuskałem z kieszeni munduru zapalniczkę i otworzyłem jej kaptur. Światło dużego płomienia zalało małe pomieszczenie, kończące się schodami prowadzącymi gdzieś w dół.
Oparłem trzymanego w lewej dłoni Mausera lufą o ziemię i z wprawą otworzyłem wskazującym palcem zamek komory. W środku znajdowały się dwa pociski. Z paska na amunicję wyłuskałem ostatni, włożyłem do magazynku. Przeładowałem i wycelowałem przed siebie.
Przystawiłem ucho do drzwi, świst nie ustawał. Jedynie salwy z karabinów stały się rzadsze.
Ruszyłem przed siebie.
Gdy bicie serca nieco zwolniło, a oddech stał się wolniejszy i cichszy, między stukaniem butów usłyszałem ciche pojękiwanie. Przystanąłem na chwilę. Drgające światło odkryło, jakieś pół metra niżej, płaską powierzchnię i niski strop korytarza. Od ścian odbijało się echo odległego jęczenia, szlochu, zniekształconych słów, jakby wypowiadał je ktoś niezdolny do poruszania żuchwą.
Zastanowiłem się, czy trafiłem z deszczu pod rynnę. Ruszyłem dalej, zdając sobie sprawę z tego, iż na zewnątrz czekała mnie pewna śmierć, a tutaj… Jeżeli też, to miałem przed sobą jeszcze chociaż chwilę życia.
Minąłem delikatny zakręt i wtedy zobaczyłem pierwszego z nich. Brudnego na całym ciele, jakby przez długi czas siedział przy kominie, z którego buchały kłęby dymu i sadzy. Tylko na twarzy, w okolicach oczu i ust, prześwitywały jaśniejsze fragmenty skóry.
Obniżyłem nieco zapalniczkę i dojrzałem, że jego nogi kończą się na wysokości kolan, skąd wystawały poszarpane końcówki kości oraz fragmenty postrzępionych ścięgien i żył. Z prawej nogi jeszcze kapała krew, tamowana przez niezdarnie założoną opaskę uciskową, zrobioną z kawałka jakiegoś ciemnego materiału.
Mężczyzna był strasznie wychudzony. W dłoni trzymał kawałek ludzkiej stopy. Przed chwilą odgryzł największego jej palca. Cieniutki skóra policzka była mocno wypukła. Po brodzie spływała krew.
Próbując się wycofać, zobaczyłem resztę. Chyba osiem osób. Kobiety i mężczyźni. Większość nie miała nóg, chyba u dwóch osób lewa ręka kończyła się w łokciu. Brudni od skrzepów krwi. Nadzy i wychudzeni do granic możliwości. Pod cieniutką jak papier skórą uwydatniały się żebra, mostki, miednice, kości na dłoniach i czaszce.
Okropny widok.
Jednak trafiłem z deszczu pod rynnę.
Niespodziewanie leżący najbliżej mnie mężczyzna rzucił się w moja stronę, próbując przy tym coś powiedzieć. To on wcześniej mamrotał w ciemnościach. Teraz, gdy już przełknął kawałek własnej stopy, wypowiadał słowa wyraźnie i zrozumiale.
– Wypuść nas stąd. Pozwól nam stąd odejść. Pozwól nam…
W kilka sekund później znalazłem się z powrotem przy drzwiach bunkra. Otwierając zasuwkę słyszałem, jak cała gromada wlecze się za mną niezdarnie. Nie zastanawiając się nad niczym, wybiegłem na zewnątrz, kierując się w stronę najbliższej linii drzew. Dopadłem do twardego pnia i schowałem się za nim. Po chwili wyjrzałem i zobaczyłem, jak w progu pomieszczenia stoi cała zgraja nagich, wychudłych kobiet i mężczyzn. Zdziwiłem się ogromnie, gdy zamiast wyjść, popatrzyli jedynie na świat zewnętrzny i cofnęli się z powrotem w mrok, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Odetchnąłem głęboko i dopiero wtedy zacząłem myśleć.
Jeszcze kilka minut temu rozgrywała się na tym terenie walka między nami a tubylcami. Przegrywaliśmy, co chwila któryś z nas padał jakby tamci nie strzelali do ludzi, a do kaczek. Teraz nie było nikogo, nie odnalazłem wzrokiem ani jednego ciała, żadnej kałuży krwi.
Wyszedłem zza drzewa.
Spojrzałem na linie tysięcy zamkniętych, betonowych bunkrów, ciągnących się pomiędzy gołymi horyzontami po prawej i lewej.
Zaraz za nimi ciągnął się las, a nad nim widoczna była czerwona kula Drzewa Życia, do którego teraz wszyscy zmierzaliśmy. Wiedziałem, że musze iść dalej ku niemu. Wiedziałem również, że powinien być ze mną oddział piechoty. Kompletny lub nie, ale to właśnie z nim musiałem podążać w stronę Drzewa. Nie zważając na tubylców, na ich łuki, dzidy i bojowe krzyki, którymi przywoływali do pomocy swoich demonów.
– Gdzie jesteście? – szepnąłem, po czym biegiem minąłem bunkier i zatopiłem się między drzewami.
***
Widać było, że uciekali.
Leżeli na brzuchach, z pleców sterczały zakończone czerwonymi brzechwami strzały.
Najpierw natrafiłem na jednego – obciągniętego sczerniałą skórą i postrzępionym ubraniem szkielet. Może dziesięć metrów dalej leżało trzech, później, w odstępach nie większych niż metr, cała reszta mojego oddziału. Wiedziałem, że powinienem leżeć tam razem z nimi, jednak perspektywa dalszego życia bardziej mi się uśmiechała.
Upadłem na kolana i zwróciłem twarz ku niemal niewidocznym stąd konarom Drzewa. Wyszeptałem kilka słów modlitwy, gdy nagle usłyszałem dzikie rżenie, dochodzące gdzieś z tyłu.
Wstałem i machinalnie sprawdziłem magazynek. Trzy naboje to niewiele, pomyślałem. Oparłem się o pień drzewa, celując w mrok. Po chwili ujrzałem liczący może tuzin osób oddział zbrojnych, który już po chwili minął mnie całkowicie obojętnie. Kilkadziesiąt metrów za nim biegła wataha tubylców. Rzuciłem się biegiem za swoimi ziomkami, doganiając ich w parę minut.
Zatrzymaliśmy się kilka kilometrów dalej, gdy zza pleców już od dłuższego czasu nie dochodziły bojowe okrzyki. Schowaliśmy się za wysoką skarpą, utworzoną przez rozłożyste korzenie powalonego drzewa.
– Kim jesteście? – zwrócił się do mnie ubrany w brązowy mundur mężczyzna, dzierżący w dłoni dziwnego rodzaju broń.
– Szeregowym z pierwszego oddziału lewej flanki grupy desantowej. Szeregowy Doroń, generale! – Zasalutowałem niezdarnie do wiszącej na lewym uchu czapce.
– Kto był waszym dowódcą?
– Kapitan Doroń, sir!
– A jakiego mięliście przełożonego w oddziale generalskim?
– Generała Doronia, on jednak poległ podczas walki na drugim froncie.
– Nie pamiętam, aby w naszej flance był jakikolwiek generał o nazwisku Doroń. Jak uważacie, szeregowy, dlaczego?
Popatrzyłem na niego zdezorientowany.
On podszedł bliżej, pociągnął mnie za zielony kołnierz munduru. Po chwili wyjął mi z dłoni Mausera i obejrzał go dokładnie.
– Mauser M93, kaliber siedem milimetrów, pojemność pięciu nabojów? – zdziwił się.
– Tak – odparłem z wahaniem.
– Człowieku, skąd ty go wytrzasnąłeś? Mu teraz używamy Glauberytów PM–98. Czy ty?… Chwileczkę…
Zamyślił się.
Zorientowałem się, co zamierza zrobić dopiero, gdy mocniej ścisnął kolbę swojego tajemniczego karabinu. Wtem rzuciłem się biegiem dalej w las, nie dbając o pozostawioną broń, i słysząc jak echem odbija się jedno, niezrozumiałe dla mnie aż do teraz słowo:
– ZDRAJCA!
Potem były tylko głośne serie szybkich strzałów, wzbudzające do tańca fragmenty kory wysokich drzew.
***
Ognisko paliło się wysokim płomieniem, z którego wzlatywały w niebo czerwone iskry. Wszyscy siedzieliśmy w kręgu wokół osaczonych kamieniami krwawych języków. Ktoś nucił pod nosem prostą melodię. Trzej szamani pukali twardymi gałązkami w kamienie, używając ich jak bębnów. Melodia modlitwy sprowadzała sen. Wraz ze skaczącym ogniem przywoływała na myśl wczesne lata młodości, kiedy to siedziałem przy kominku w objęciach matki i słuchałem pomruków dziadka, bujającego się w fotelu na biegunach kilka kroków dalej.
– Uspokój się – szepnął siedzący obok mężczyzna, kładąc mi otwartą dłoń na udzie. – Przestań się tym martwić.
– Czym?
Uśmiechnął się, pokazując pięć nadgnitych zębów.
– Wiemy, co cię trapi. Chciałbyś wrócić wreszcie do domu – bardziej stwierdził niż spytał.
– Do rodziny.
Starzec pokręcił głową. Wtedy jeszcze nie rozumiałem znaczenia tego gestu.
– Chciałbyś wrócić do domu? – powtórzył pytanie.
– Tak, bardzo.
Mężczyzna odwrócił się ode mnie i wbił wzrok w płomienie, które nagle rozrosły się i zaczęły skakać na wszystkie strony.
Melodia wygrywana przez szamanów przybrała na sile, ktoś zaczął śpiewać. Dym z pierzchających z kamiennego kręgu płomieni zaczął snuć się po ziemi.
Kilka kłębów oplotło moją twarz. Stałem się tak bardzo senny, bezsilny opuściłem powieki i pozwoliłem ciału przewrócić się. Bezwładnie przeturlałem się kilka razy i zatrzymałem, leżąc na plecach.
Dym rozwiał się, blask ogniska zmalał i zlał się z promieniami Drzewa Życia. Usiadłem i zobaczyłem wygniecione miejsca wokół wygasłego paleniska. Zostałem sam. Do tego całkiem nagi. Zrobiło mi się przeraźliwie zimno. Zobaczyłem, że szamani nie zostawili nawet jednej juki, pozostawiając mnie bez niczego.
Moje przerażenie było tym większe, iż zacząłem słyszeć odległe, potem coraz bliższe serie szybkich strzałów. Szybszych, niż karabinów ludzi, którzy nazwali mnie ZDRAJCĄ.
Strzały rozlegały się coraz bliżej.
Strzelcy znajdowali się może piętnaście metrów ode mnie, zaraz przy ostatniej linii drzew, na której kończył się las, a zaczynało kolejne pasmo pustki.
– Trzeci front – powiedziałem szeptem, wstając, zasłaniając obiema dłońmi nagość i idąc w stronę zbrojnych.
Gdy doszedłem do pierwszego z nich, tuż przed nosem przeleciały mi dwie strzały o brązowych brzechwach. Odgiąłem się mimowolni, cały czas nasłuchując. Świst był głośniejszy, niżby jakby strzały wypuszczane były przez naciągniętą cięciwę zwykłego łuku. Leciały zbyt szybko.
– Żołnierzu, co tu się dzieje? – kolejne strzały i dziki skowyt rannego. – Co jest, do cholery?
Nagle odpowiedź przestała mnie interesować. Zapatrzyłem się w stojący na środku martwego pola ceglany dom, o spadzistym, pokrytym gontem dachu i drewnianych ramach w oknach, układających się w znak krzyża. Co chwila jakiś zabłąkany pocisk trafiał w ścianę i wzburzał chmurę pomarańczowego pyłu.
Nikt mnie nie powstrzymywał, gdy wkroczyłem w martwa strefę. Nikt nie krzyczał, gdy jakiś pocisk cudem ominął moją głowę, a dwa bełty przeleciały tuż przy nodze.
W kilka sekund dotarłem do frontowej ściany domu i dopadłem do dębowych drzwi, które ustąpiły bez najmniejszego oporu.
Wśliznąłem się do środka, słysząc jak w ścianę uderza seria chaotycznych strzałów. Zamarłem, zaciągając się ukochanym zapachem sprzed lat.
***
Dom.
Rodzinny, stary dom, w którym mieszkałem kiedyś wraz z matką, żoną, pierworodnym synem i dwiema córkami. Kiedyś. Zanim wysłali wszystkich mężów na wojnę. Zanim wysłali nas na rzeź, w której na zmianę stawaliśmy się oprawcą i ofiarą, katem i wyzwolicielem, bratobójcą i opiekunem. A najdziwniejsze było to, że nie wiedzieliśmy, kiedy ta zamiana następowała.
Eliminowaliśmy się nawzajem, a Oni rośli w siłę. Składali coraz więcej ofiar, modlili się coraz większą społecznością do Drzewa Życia.
Zmiana następowała, gdy nasyceni własna krwią, pożądaliśmy cudzej.
Rzeź.
***
Płakałem, siedząc w fotelu, z którym czytałem książki Elizie, jak była mała.
Płakałem, gdy położyłem się w łóżku, w którym spędziłem z Elizą pierwszą noc.
Płakałem, gdy zobaczyłem drewnianą plansze, na której grałem wraz z synem Doroniem w szachy.
Krzyczałem, gdy usadowiłem się przy kominku, przy którym zawsze siedziała Eliza – matka i opiekunka mego życia. W którym rozpalała ogień domowego ogniska, obok którego płakała po śmierci męża, przy którym snuła tak straszliwe opowieści o świetlanej przyszłości po śmierci – śmierci bez brzydoty, czarnych dni i ludziach, którzy na zawsze pozostawali w niełasce Drzewa Życia. Drzewa, do którego modliliśmy się dzień w dzień, a które nigdy nam nie odpowiedziało.
***
Zastanawiałem się, gdzie się oni wszyscy podziali.
Powiedzieli, że będą czekać.
– Że będą warować przy drzwiach dopóki ja nie wrócę i znów nie nakarmię ich własną piersią! Dopóki nie powiem im, że mogą spojrzeć gdzie indziej, niż na las, w którym zagłębiłem się na lata! Powiedzieli, że będą tęsknić… Czekać. Tęsknić!
Wszedłem do salonu.
Wyglądał normalnie, tak jak go zapamiętałem.
Po środku, na puszystym dywanie, stał drewniany stoliczek. Sześć foteli. Pamiętałem, jak siadywałem na jednym z nich wraz z Elizą…
Okno było wybite.
Firanką szarpał wiatr, wpadający przez wyrwę w szkle. Jakieś dwa metry od niego leżała strzała o czerwonej brzechwie. Wziąłem ją do ręki i złamałem, zaciskając palce w pięść.
– Skurwysyńskie bachory – szepnąłem. – Skurwysyńskie bachory! – Teraz już wydarłem się na całe gardło, tak, aby mogły mnie usłyszeć głośno i wyraźnie.
To nie pierwszy raz. Ostatnio rzucili kamieniem, rozbili okno i przy okazji głowę matki. Lekarz, mimo późnego wieczoru, przyjechał szybko. Jeszcze godzina i Eliza by nie przeżyła. Zatamował krwawienie, zeszył skórę, zaaplikował znieczulenie, środek odkażający i powiedział, że matka…
– Musi leżeć przez najbliższy miesiąc i nic nie robić. Powinna odpoczywać. Nie wolno jej się stresować. Miejmy nadzieję, że przeżyje do rana.
– Straciła dużo krwi.
– Powinna nie żyć.
– Powinni byli rzucić większym kamieniem, żeby zarąbać tego babsztyla.
– Powinni zarąbać tę sukę!
– Dziękuję doktorze – odparłem, zapłaciłem i pożegnałem go ciepłym spojrzeniem i uśmiechem wdzięczności. Gdyby nie on…
***
Nie było ich.
Nie było nikogo.
Powiedzieli, że będą czekać! ŻE BĘDĄ CZEKAĆ!
Chciało mi się wyć.
I wyłem.
Miałem nadzieję, że nikt mnie nie usłyszy.
Usłyszeli.
Zastukali w drzwi głośną serią, która wybiła okienko obok wejścia.
Z ust popłynęła stróżka krwi, jasna jak płomień Drzewa Życia.
Upadłem, na nowo zyskując wiarą, i zacząłem oddawać pokłony.
***
Wieczorem spadł śnieg.
Obudziło mnie zimno ciągnące z salonu, gdzie było wybite okno. Wiatr wpadał do środka i zasysał do pomieszczenia drobne płatki szarego śniegu, który osiadał na meblach, podłodze i roztapiał się w sekundę, pół, zostawiając po sobie jedynie wilgotną plamę.
Zaspany ubrałem się w jeszcze nieco wilgotne po praniu bojówki, koszulę, grubą kamizelkę i drugi, zawsze pozostawiany w domu, płaszcz z oznakowaniami mojego stopnia i przynależności do oddziału „Tree”.
Na głowę wsunąłem wełniana czapkę zakrywającą całe czoło i uszy. Założyłem pas, który zaopatrzyłem w tuzin magazynków nowej generacji do najnowszej broni maszynowej, której cały arsenał znalazłem w piwnicy. Nawet nie wiedziałem, że taki posiadaliśmy. A może tylko zapomniałem?
Wyszedłem tylnymi drzwiami, cały czas słysząc salwy od północy. Obawiałem się wejść na linie strzału swoich. Pod gradem strzał przeczołgałem się do linii skał na zachodzie, i dalej, na czworakach, przedostałem się do linii frontu naszych oddziałów.
Gdy tam dotarłem, zorientowałem się, że nikt już nie strzela. Wszelkie mechaniczne odgłosy ucichły, zastąpiło je krakanie wron i szum wiatru.
Znalazłem ich w niespełna pół godziny.
Znajdowali się kilkadziesiąt metrów jeszcze dalej na zachód.
Na gałęzi brzozy, nie wyższej niż nasz dom, wisiał sznur zakończony grubą pętlą, która zaciśnięta była na szyi wiotkiego dwudziestolatka. Chłopak miał zdartą z twarzy skórę. Oczodoły ziały pustką, na czole widać było ślady po dźganiu nożem. Zwykłym, żołnierskim nożem, jaki i ja miałem po wewnętrznej stronie cholewy buta.
Tuż obok drzewa wbite były w ziemię trzy grube, drewniane kołki, na zaostrzone końce których nadziano trzy kobiece głowy. Po środku mojej żony, Elizy. Po obu jej stronach naszych córek.
Różowe policzki, jak pomalowane farbą, świeciły od pokrywającego je szronu. Oczy cały czas miały otwarte, patrzyły na mnie wzrokiem przyjaznym. Jakby wiedziały, że patrzą NA MNIE – ojca i męża, który wrócił po długiej tułaczce po świecie.
Lśniące włosy wiatr oplótł wokół pali.
Ukucnąłem i przybliżyłem swoją twarz do twarzy żony. Chciałem zamknąć jej powieki, jednak zmarznięta skóra nie pozwoliła mi na to. Musnąłem jedynie jej policzek ustami i dopiero wtedy zobaczyłem na nim coś dziwnego. Coś, co znajdowało się również na szeroko rozchylonych ustach i nosie. Były to białe, strzeliste zacieki, jakby po mleku. Przyjrzałem się twarzą córek. One również miały na twarzach nieregularne krople i strużki czegoś dziwnego.
Podniosłem się i ujrzałem, że kilka kroków za drzewem spoczywają trzy nagie, kobiece ciała. Leżały w różnych pozach. Eliza wyglądała, jakby spała, Eliza jakby właśnie chciała się przewrócić na drugi bok, jednak mróz udaremniał jakikolwiek ruch. Eliza natomiast miała podkurczone nogi i schowane za plecami ręce.
Po odciętych nożem głowach pozostały jedynie czarne strużki, spływające po jędrnych piersiach, płaskich brzuchach, i zatrzymujące się na włosach łonowych, dziwnie potarganych. W dolnej części włoski były powyginane w górę i na boki. Dało się dostrzec wąskie, wygniecione rowki, niknące między udami.
Tak było w przypadku wszystkich trzech kobiet.
Na ciele każdej z nich znalazłem również mlecznobiałe zacieki. Oderwałem jeden z nich z ciała córki. Powąchałem, polizałem jednak nie wyczułem nic. W końcu włożyłem do ust i zacząłem ssać. Gdy substancja rozpuściła się już całkowicie, poczułem dziwne ukłucie w okolicach podbrzusza.
Szybko rozebrałem się do naga i położyłem się na ciele jednej z córek. Chyba. Teraz już nie wiedziałem, która jest która, ale i tak nie miało to większego znaczenia. Liczył się zesztywniały penis, rozchylone nogi, lekko rozwarte wargi sromowe i przyjemna fala ciepła wypełniająca całe ciało.
Napletek ruszał się rytmicznie, wprowadzająca całego członka w drżenie. Żołądź co chwila napotykał w pochwie coś twardego, jakby spory kawałek lodu.
Skończyłem, gdy nieco ogrzałem wnętrze Elizy i nie miałem już na nic ochoty. Gdy, wraz ze spermą, wypłynęły ze mnie wszelkie uczucia, poczułem smutek spowodowany tym, iż już nigdy nie wsadzę żonie dłoni w majtki i nie wsunę wskazującego palca w odbyt. Nie obliżę tego, co zostało mi pod paznokciem i nie nakrzyczę na nią, żeby cyklicznie, przed każdym wieczorem robiła sobie lewatywę.
– Przecież lubisz, więc rób to częściej, do cholery! – krzyczałem nie raz i nie dwa.
Córkom tego nie mówiłem, nie było potrzeby. Im wolałem zagłębiać język w zawsze wilgotne i nieco obślimaczone jak pleśniejące mięso pochwy.
Lubiłem leżeć na plecach.
Lubiłem, gdy moim ciałem targały niemożliwe do opanowana drgawki.
Lubiłem, gdy mięśnie samoczynnie się napinały.
Uwielbiałem, gdy ostre paznokcie którejś Elizy wbijały mi się nico poniżej jąder, aby odwlec wytrysk. Wolały, gdy zalewałem im migdały większą niż jednorazowa ilość spermy. Rzecz jasna, nigdy żadna z nich nie powiedziała tego wprost. Ale uśmiech na ich twarzach mówił sam za siebie. A najbardziej wtedy, gdy robiliśmy to wszyscy razem, na dwuosobowym łóżku w sypialni lub na podłodze w salonie. Z żoną czasem robiłem to na stole kuchennym, wpychając jej w cipkę parówki obok mojego penisa. Czasem maczałem język w keczupie a potem w jej odbycie.
Tak, to były absolutnie piękne czasy.
Inaczej było, gdy Eliza urodziła mi syna, Doronia. Z nim robiłem to w piwnicy, na starym materacu, gdy dziewczyny wychodziły nad staw. Wtedy mieliśmy dla siebie nawet trzy, cztery godziny.
Gdy wracały, powracała również monotonia całego naszego życia.
Potem przyszedł list, a ja odszedłem.
***
– Uspokój się – szepnął siedzący obok mężczyzna, kładąc mi otwartą dłoń na udzie. – Przestań się tym martwić.
– Czym?
Uśmiechnął się, pokazując pięć nadgnitych zębów.
– Wiemy, co cię trapi. Chciałbyś wrócić wreszcie do domu – bardziej stwierdził niż spytał.
– Do rodziny.
Starzec pokręcił głową. Wtedy jeszcze nie rozumiałem znaczenia tego gestu.
– Chciałbyś wrócić do domu? – powtórzył pytanie.
– Tak, bardzo.
***
Obudziły mnie krzyki.
Szybko pozbierałem się ze śniegu i ubrałem.
Podniosłe głosy przybierały na sile i głębiej wwiercały się w obolały mózg.
Przy linii drzew wciąż stali żołnierze. Osłaniali biegnący na północ rząd innych zbrojnych, którzy padali jeden po drugim. Tylko nielicznym udawało się dotrzeć do przeciwległej linii frontu, a potem przedostać przez nieregularny oddział wroga. Jednemu z dwudziestu, a biegły ich chyba ze trzy setki.
Zapomniałem o ciałach i pognałem za nacierającymi. Wbiłem się w rząd strzelających na boki żołnierzy i, tak jak oni, rzuciłem się dalej na południe. W stronę Drzewa Życia.
Nie modliłem się, w tej chwili to nie miało najmniejszego sensu. No, chyba że modlitwą można nazwać wypuszczane z karabinu serie strzałów, które wybijały werble na skałach, drzewach i pokrytej biało-czerwonym puchem ziemi.
***
Pozornie każdy z nas biegł w innym kierunku, jednak bardziej lub mniej na południe. Chcieliśmy zmylić wroga, który podążył naszym śladem. Przez rozproszenie za każdym ruszyło maksymalnie trzech tubylców z mieczami, w skurzanych pancerzach. Kusznicy pozostali przy linii swojego frontu, alby dalej ostrzeliwać wroga – naszych braci.
Udało mi się zmylić trop, jednak dopiero po dniu byłem pewny, że nikt już za mną nie podążą.
– Dobrze, że nie wysłali za nami konnicy – myślałem na głos. – Złapaliby nas od razu.
Rozpaliłem ognisko pod jakąś niską skarpa ziemi i grzałem się od niego aż do rana, jedząc odżywcze batoniki, które zabrałem z domu.
***
Z każdą godziną było coraz cieplej. Czułem jak mróz ustępuje, jednak śnieg dopiero po trzech dniach wędrówki zaczął topnieć, zmieniając się w brązowe błoto.
Ziemię najpierw zalegały brudne czapy śniegu, potem czarne kałuże, które zlewały się w płynący na północ strumyk, który swym nurtem porywał obumarłe części roślin.
Następnego dnia strumyk urywał się. Ziemia z każdym krokiem stawała się coraz twardsza, rośliny coraz bardziej wyschnięte, a powietrze ciężkie i ciepłe.
Czasami z trudem oddychałem. Starałem się iść powoli, nie biec, jednak dopóki nie zrozumiałem, że nieprzyjaciele już na mnie nie polują, uciekałem za każdym razem na widok okutanych w płytowe pancerze mężczyzn. Kilka razy omal się udusiłem, potem pozwoliłem już odpocząć ciału.
***
Szeregi mrówek wypływały z każdego mijanego drzewa i łączyły się w wartki potok, osiągający kilka metrów szerokości.
Na obu brzegach widoczne były martwe ciała stratowanych.
Żółty blask bijący od Drzewa Życia stawał się niemal nie do zniesienia. Żar buchał z coraz większą siłą. Pociłem się, brakowało wody.
Padało coraz więcej mrówek, które nie były przystosowane do ciągle wzrastającej temperatury. Ja każdego dnia pozbywałem się kilku kolejnych części garderoby, aż w końcu szedłem zupełni nagi, z przewieszonym przez ramię karabinem i zaczepionym o pasek z nabojami nożem.
Przed posiłkiem wystarczyło przez kilka minut pocierać o siebie dwa suche kawałki drewna, aby wzniecić płomienie. Otępiałe zwierzęta łapało się bardzo łatwo, ale i tak rzadko miałem ochotę na jedzenie. Coraz bardziej doskwierało mi pragnienie, a z każdym dniem strumyki stawały się coraz płytsze.
***
A potem wodę zastąpił ogień, który trawił wszystko wokół.
***
Zdawać by się mogło, że Drzewo Życia sięgało niemal do samego Nieba. Niczym wieża Babel, którą w końcu udało się wznieść w całości.
Miało ono szeroki pień, który tak samo z prawej jak i z lewej niknął w szarości dymu. Korony niemal nie było widać. Między siwymi chmurami wyłaniały się czasem pojedyncze, niewyobrażalnie grube konary, z których wystrzeliwały nieco chudsze gałązki, sczerniałe od ognia.
Widok Drzewa Życia kontemplowałem każdego wieczoru. Modliłem się, błagałem, przepraszałem, obiecywałem… I nic.
***
Nie byłem sam.
Wokół cały czas tłoczyli się inni. Przeważali wymalowani czerwonymi farbami, biali i czarnoskórzy tubylcy, którzy albo kładli się na ziemi i szeptali swoje modlitwy, albo czerpali Ogień Życia, który nie okalał już samego Drzewa, ale i całe otaczające je lasy.
Nasi ludzie przesiadywali całe godziny na ziemi, wpatrując się w przerażający obraz Pana i Boga, który nas kierował i nami rządził. Nic innego nie mogliśmy zresztą zrobić, bo tylko po to tu przybywaliśmy: aby prosić, czasem nawet żądać, czy przepraszać i czekać do końca na polecenia.
Pierwszym darem dla nas było życie. Najczęstszym zadaniem do wykonania, w ramach rewanżu, było oddanie go ponownie naszemu Stwórcy.
Nie mieliśmy innego celu niż pojednanie się z Bogiem, który przemawiał do nas za pośrednictwem Drzewa Życia. Choć nie wiedzieliśmy, czy naprawdę Bóg do nas przemawia. Nasi ojcowie i dziadkowie mówili, że gdy staniemy u stóp jego dzieła, to stanie się cud. Nigdzie indziej, tylko tutaj Pan mógł z nami rozmawiać. Tylko przy nim mogliśmy czuć się spełnieni i szczęśliwi. Po to dążyliśmy tutaj, do Niego.
W kilka godzin znalazłem sobie dogodne miejsce pod wysoką skałą, która odgradzała mnie od reszty świata, pozostawiając jedynie obraz Boskiego Stworzenia.
Uklęknąłem i zacząłem zastanawiać się, co właściwie powinienem robić. A raczej, co powinienem mówić, bo przecież On cały czas słucha.
Myślałem o swoim dotychczasowym życiu. O tym, co zrobiłem do tej pory dla Świata, dla Boga, dla innych ludzi. O tym, za co chciałbym serdecznie przeprosić, o tym, za co pragnąłbym pokutować.
Żar narastał, teraz jednak przybliżał się zza moich pleców.
Myślałem, a w myślach wyjawiałem, jak bardzo Go kocham, o czym on oczywiście wie. Myślałem: dlaczego ten świat tak wygląda? Ciągła walka, nienawiść wokół, strach i rozpacz.
Ogień smagał już moje stopy, jednak nie obracałem się i cierpliwie czekałem na słowa Pana.
Zastanawiałem się, jaki może być Tamten świat. Czy jest lepszy – bo powinien. Czy są tam walki, nienawiść, strach…
Powtarzałem cały czas, że kocham, że chcę, że pragnę i pożądam. Mówiłem w myślach, że muszę być jak ci ludzie, którzy klęczeli tak jak ja, palili się Ogniem Życia, a których ja czułem zapach.
Jedni z moich życzeń zostało spełnione – ogień wdarł się na moje ubranie. Smród palącego się ciała wzmógł się. Płomienie paliły, drażniły.
Starałem się nie krzyczeć.
Starałem się nie wyć, a próbować rozmawiać. Próbować błagać o to, aby Pan zabrał mnie na łąki swego pastwiska, na zielone ogrody swego domu, gdzie obiecywał nas powitać i zatrzymać już na zawsze.
Włosy na głowie zwijały się, powieki bezwładnie opadały na oczy, szyja uginała się we wszystkie strony.
Krzyczałem w myślach na Boga, potem próbowałem otworzyć usta, ale zasklepiły mi się one, jakby były z wosku, który w jednej chwili topił się a w drugiej zastygał i uniemożliwiał jakikolwiek ruch.
Krzyczałem i krzyczałem, potem przewróciłem się z bólu i wyczerpania.
Błagałem, gdy ogień trawił nie moje ciało, a duszę.
Pan nie odezwał się jednak do mnie.