OPOWIADANIE – Grób Ziemi – Jakub Luberda - KOSTNICA - POZORNIE MARTWA STREFA || Kostnica.Com.PL

OPOWIADANIE – Grób Ziemi – Jakub Luberda

Kurwa, szef mnie zabije, jak się o tym dowie!” – pomyślała Kordelia, puszczając się biegiem o trzeciej nad ranem za niewidomą matką jej pracodawcy, którą miała się opiekować.

Nie mogła pojąć, jak podopiecznej udało wydostać się z pokoju, do którego ona, jak jej powiedziano, miała jedyny klucz – z pokoju na trzecim piętrze, z kratami w oknach i zamykanego co wieczór o tej samej porze. Tym bardziej niepojęte było dla niej, jak starsza, kuśtykająca kobieta była w stanie sama nawigować po labiryncie schodów, pomostów i korytarzy wielkiej posiadłości.

W duchu modliła się – chyba pierwszy raz w życiu sama od siebie – żeby zdążyła ją dogonić, zanim wyjdzie do okalającego dwór lasu. Przynajmniej tutaj nie groziło jej, że zapętli się między pokojami, a następnie spadnie ze schodów lub nadzieje się na jedną z trzymających kopię zbroi rycerskich. Poprzestawiano bowiem wszystko, na co mogłaby się nadziać. Co prawda, dopiero po interwencji Kordelii, ale zawsze.

Mogłaby ją nawoływać, ale nie chciała obudzić jej rodziny. Krzyczenie na cały głos o swojej niekompetencji wciąż było mało popularnym sposobem zwalniania się z pracy, a ona nie zamierzała tego zmieniać.

Zdyszana jak pies na upale i z sercem łomoczącym mocniej niż policja dobijająca się do mieszkania, w którym spodziewa się znaleźć uciekiniera – stanęła w progu drzwi frontowych, rozglądając się na boki. Nie było, co prawda, wiele widać przy zasnutym chmurami niebie, ale ciężko było jej sobie wyobrazić, że ślepa kobieta będzie w stanie poruszać się zupełnie bezszelestnie. Tak więc nasłuchiwała, jednak nie dobiegł jej uszu ani jeden szelest potrącanej kapciami trawy. Ani jeden trzask nadeptywanej gałązki. Wiedziona ślepym instynktem ruszyła wydeptanym między drzewami, wąskim traktem.

Mogłaby seniorkę spisać na straty i uciec stąd jak najdalej, ale rodzina miała jej dane osobowe i mogłaby ją ścigać o narażenie staruszki na utratę życia lub zdrowia.

Choć dałaby radę zwiać do kraju, gdzie prawo traktuje się zaledwie jako sugestię, coś opcjonalnego, a strzelaniny na ulicach należą do jednej z podstawowych form codziennej rozrywki, nie był to los, jaki dla siebie wymarzyła. Nie po to tyle lat studiowała, by polec przy pierwszym lepszym zleceniu. A to zdecydowanie należało do tych lepszych. Dziwiła się nawet, dlaczego nikt inny się nim nie zainteresował, ale zakładała, że to przez sporą odległość i konieczność przeprowadzki do miejsca, skąd wszędzie było za daleko. Kordelii jednak nie interesowało łażenie po galeriach handlowych. Nie przyjechała tutaj na wycieczkę. Była bowiem z tych, które kierowały się przy wyborze tego zawodu powołaniem. Cieszyła się, że może ulżyć w cierpieniu nie tylko starszej pani, ale również rodzinie, która musiała znosić jej zmienne nastroje i kłopotliwe prośby.

Powtarzała sobie to, by nie nabrać wątpliwości i nie zwolnić kroku, gdy kluczyła między drzewami. Knieja była pełna wąwozów, stromych zbocz i urwisk. Słyszała też, że w lesie znajdował się mały, ale głęboki staw. Kobieta mogła w tym czasie postawić krok nad krawędzią każdego z nich. Liczyła się każda sekunda.

Bieg przez głuszę był udręką. Sama miała słaby wzrok i gdy parła naprzód, nisko wiszące gałęzie zdawały się materializować na jej drodze z głośnym plaśnięciem. Jej policzki piekły od świeżych zadrapań, a jej włosy lepiły się od licznych, zebranych po drodze pajęczyn.

Wydawało jej się też, że słyszy odgłosy w oddali, ale gdy przystawała, by je zlokalizować, natychmiast cichły. Powracały, gdy ruszała przed siebie. Zupełnie, jakby źródło hałasu było świadome tego, że jest ścigane. Bezwiednie ruszyła ich śladem. Gdy w końcu poślizgnęła się i osunęła ze zbocza, uświadomiła sobie, że była tak zaabsorbowana podążaniem za dźwiękami, że straciła z oczu trakt i się zgubiła.

Nie miała jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo w pewnej odległości usłyszała chrzęst łamanych gałązek.

Niedługo potem zauważyła kobietę nad leśnym stawem, odwróconą do niej plecami. „Dobrze, że miała na tyle rozumu, by się do niego nie wpierdolić” – pomyślała.

Przedzierając się do niej, odniosła wrażenie, że z jakiegoś powodu drzewa rosną tutaj nienaturalnie blisko siebie, a ziemia wokół nich była naruszona, jakby ktoś próbował je wykopać z korzeniami. Musiała się między nimi przeciskać bokiem. Nie należała do najtęższych, a i tak podrapała sobie skórę, gdy podwinął jej się sweter.

Pośrodku zbiornika leżała wysepka z krępym, martwym drzewem. Wyglądało jak mocno nadtopiona świeca. Nie posiadało kory, a jego łyko lśniło wilgocią. Sprawiało wręcz wrażenie „mięsistego”.

Gdy podeszła do niej od tyłu, stara jej nawet nie zauważyła.

– Proszę się nie obawiać, to ja, Kordelia. Zaprowadzę panią do domu – starała się, by podopieczna nie zorientowała się, że zawahała się, wypowiadając te ostatnie słowa.

Stara kobieta nie odpowiadała. Jej długie siwe włosy falowały na lekkim wietrze.

– Pani Liszycka, słyszy mnie pani? Musimy–! – złapała ją za ramię i pociągnęła w swoją stronę.

Kordelia odruchowo się cofnęła.

Stara miała skórę twarzy nawleczoną na gołą czaszkę. Była przerażająco blada, a w miejscu oczu tkwiły dwa grube sople wbite w oczodoły. Jej szczęka zwisała luźno, jak wyrwana z zawiasów. Poruszały nią swego rodzaju nerwowe tiki. Jej długie zęby klekotały, jakby próbowała coś powiedzieć, ale żadne słowa nie chciały wydobyć się z gardła. Tylko chuchanie z zimna dawało się mówić: „zim-no”.

Wyciągnęła do niej ręce.

– S-spierdalaj! Trzeba było wychodzić spod kołdry?! – odparła odruchowo, jakby wciąż mówiła do seniorki rodu, a nie upiora, który zajął jej miesjce. Z nią łatwiej było negocjować niż z tym, co jej umysł wciąż próbował ogarnąć.

Liszycka zacharczała gniewnie i ruszyła w jej stronę.

Kordelia cofnęła się, nie odwracając od niej oczu. Uderzyła plecami o drzewo. Odwróciła się, by je ominąć, ale spostrzegła, że szpaler zacieśnił się i nie mogła się już między nimi przecisnąć.

Stara nadal podążała za nią.

Dziewczyna próbowała wymacać jakąś większą szczelinę, ale nie znalazła odpowiedniej. Przesuwała się cały czas w prawo, aż dotarła do brzegu stawu. Linia drzew ciągnęła się w głąb jeziorka.

Była w pułapce.

Chciała wejść do wody w nadziei, że starucha za nią nie podąży. Ta jednak skoczyła w jej stronę i złapała ją za ręce.

Kordelii nagle zrobiło się bardzo zimno. Szarpała się i wkrótce przestała czuć skórę.

Niedługo potem przestała się ruszać i wysunęła z otworu, który zrobił się w jej plecach. Wpadła do wody, a stara chwyciła ją za nogi i wyszarpnęła z jej cerowego worka.

Z głębin wyłoniły się żywe korzenie i wciągnęły oskórowane ciało Kordelii powoli pod powierzchnię. Gdy już się tam znalazła, jeden z nich wtargnął głęboko do jej gardła i zwłoki nagle otworzyły oczy. Kordelia zaczęła się krztusić. W przypływie świadomości myślała, że albo się udusi, albo utonie, ale żadne nie chciało nastąpić.

Stara Liszycka tymczasem nałożyła warstwę zdjętą z jej głowy na swoją i próbowała wcisnąć się w jej nogi. Gdy skończyła, otwór na jej plecach się zasklepił.

Starucha podniosła z trawy okulary Kordelii i założyła na nos.

Uśmiechnęła się pogardliwie półgębkiem i odeszła. Ziemia, z której wyrastały drzewa zaczęła się rozstępować, otwierając jej drogę.

Gdy wyszła z lasu, jej córki i synowie już na nią czekali. Patrzyli na nią niepewnie.

– No co się tak gapicie! – burknęła głosem Kordelii. – Matki żeście nie widzieli?!

Odetchnęli z ulgą. Nie wiedzieli, czy to ona, czy też Kordelia się wróciła, zostawiając ich matkę na „śmierć”.

– Nieźle się mama odstrzeliła! – skomentowała jedna z córek.

– Już dawno nie było tu takiej, co nie miałaby mordy jak niewypał. Pewnie ładniejsze mają lepsze rzeczy do roboty.

– Co może być lepszego od tego, co tu robimy? – zapytał jeden z jej synów karcąco.

– No właśnie, mamo, na czym stoimy?

– To była ostatnia. Możemy zaczynać.

– I co się wtedy stanie, mamo? – zapytał najmłodszy z jej synów.

Gestem dała mu znać, by podszedł, a gdy ten wykonał polecenie, złapała go za głowę, a on zaczął krzyczeć z bólu. W wizji, którą mu przesłała zobaczył, jak ziemia rozstępuje się i spod jej skorupy wylewają się ogromna zwały ropiejącego, gnijącego mięsa, rozpuszczające silnym kwasem wszystko, co napotkały. Widział, jak ta masa rośnie, aż w końcu rozsadza całą planetę, a z jej grobu rodzi się ich bóg – Nev’rgongyvuap.

Puściła jego głowę. Ten, dysząc ciężko, popatrzył na nią z szaleńczym zachwytem w oczach.

Liszycka chciała odpowiedzieć, ale wstrząsnęła ją gwałtowna konwulsja, zupełnie jakby miała wymiotować. Gdy jej przeszło, zapytała:

– Chyba nie ściągnęliście tutaj jednej z tych pieprzonych idealistek?

Popatrzyli po sobie.

– Napisaliśmy ogłoszenie tak, jak chciałaś. Oferowaliśmy za miesiąc pracy pięć średnich krajowych, zastrzegając, że oferta jest tylko dla tych o bardzo silnym charakterze, wielkiej cierpliwości i wysokiej odporności na stres, bo jesteś osobą nadzwyczaj ciężką we współżyciu. Podaliśmy najbardziej zniechęcające przykłady, jakie potrafiliśmy znaleźć. Na przykład, że zapominasz, gdzie nasrałaś i każesz szukać stolca we wszystkich zakamarkach domu.

– To dziwne. A jak z nią rozmawialiście, to nie odnieśliście wrażenia, że rozpływa się nad tym, jaka to sama przyjemność się mną opiekować? Nie gadała tak, jakby aniołowi dupę podcierała?

– No, ja myślałem, że inni z nią rozmawiali. Nikt mi nie mówił, że coś jest nie tak.

– Chyba żartujesz! Ja myślałam, że wy z nią rozmawialiście!

Zaczęli się między sobą kłócić.

– CISZA! – wrzasnęła.

Zamilkli i zwrócili oczy na nią. Ciężko oddychała, tłumiąc wściekłość. Jej głową targały nagłe wstrząsy.

– Musimy ją stamtąd wyciągnąć, ale to już!

Odwróciła się na pięcie i pobiegła do lasu.

Na miejscu wyciągnęła rękę w kierunku wody i jej powierzchnia się wzburzyła, zapowiadając pojawienie się korzenia z ciałem Kordelii.

Na jego końcu jednak niczego nie było.

Zanim zdążyła zareagować, korzeń gwałtownym szarpnięciem wciągnął ją pod powierzchnię. Jej dzieci próbowały uciec, ale bez matki w pobliżu, drzewa się nie rozstąpiły.

Kolejno zaczęły ich wciągać korzenne macki.

W miarę zwiększania się głębokości ciecz wypełniająca głęboką, pionową studnię gęstniała. Liszycka widziała po drodze ciała dziewczyn, które padły jej ofiarą na przestrzeni wieków.

Pamiętała wszystkie.

Z niektórych zostały tylko szkielety.

Z innych bezkształtne masy wciąż rozpuszczanego mięsa.

Jeszcze inne, pozbawione czy to nogi, czy to organów wewnętrznych – w zależności, co akurat w jej własnym organizmie siadło – wciąż próbowały się wyrwać spod władzy unieruchamiających je pnącz.

Zatrzymała się na wysokości obdartej przez kilkoma godzinami ze skóry dziewczyny. Twarz, która wpatrywała się w nią szklistym, nieobecnym wzrokiem, nagle uśmiechnęła się półgębkiem.

***

Tymczasem pierwsza dama Stanów Zjednoczonych zapatrzyła się w przestrzeń, popijając herbatę w fotelu z wysokim oparciem.

– Coś nie tak? – zapytał jej syn. Jeszcze nigdy nie widział matki tak skonsternowanej.

– Serce w polskim Rotwaldzie pękło.

– Czy to bardzo źle? – przypomniał sobie, że matka zwracała się tak pieszczotliwie do martwego drzewa o mięsistym łyku pośrodku sadzawki leżącej w ogródku warzywnym na tyłach Białego Domu.

– Jesteśmy w plecy o kilka stuleci. Ale to nic, to tylko wybój na naszej drodze do chwały. Będziemy musieli znaleźć sposób na to, by zwabić więcej zepsutych, samolubnych i zachłannych dziewczyn naraz.

Pierwsza dama zerknęła na artykuł o nadchodzących wyborach Miss Galaktyki w trzymanej przez syna gazecie.

– I chyba wiem, jak…

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *