OPOWIADANIE – Księga życzeń – Michał Nowina - KOSTNICA - POZORNIE MARTWA STREFA || Kostnica.Com.PL

OPOWIADANIE – Księga życzeń – Michał Nowina

– Ale była bibka, co? – zagadnął Edmund do kolegi z pracy, kiedy wracali rano z hallowenowej imprezy integracyjnej dla pracowników ich firmy.
Romek w odpowiedzi tylko machnął ręką. Jak zawsze przesadził z alkoholem i teraz było mu bliżej do zombie, niż człowieka. Jedyne o czym marzył, to położyć się spać.
Szary październikowy świt budził zaspany Kraków. Po ulicach prawie nikt nie chodził. Wyjątki stanowili starsi ludzie, przemykający w swoich bezpłciowych prochowcach. Większość z nich zmierzała do kościoła, by jak co niedziela uczestniczyć w nabożeństwie. Gdzieniegdzie przeszedł ktoś z psem lub przebiegł jakiś miłośnik porannego joggingu.
Romek i Edmund należeli do drugiej grupy wczesno porannych, niedzielnych przechodniów. Byli przedstawicielami ludzi steranych nocnym balowaniem, którzy zbolali, noga za nogą zdążali do swoich mieszkań, gdzie sen i Alkaprim będą leczyć ich kaca.
Podążali tak oboje ulicą Dietla w stronę Ronda Górczyńskiego, gdzie Edmund miał swoją kwaterę. Romek, który mieszkał na Kurdwanowie, czuł, że o własnych siłach tam nie dotrze. Wybrał więc dom kolegi jako miejsce lizania ran po ostro zmieszanych drinkach i flaszce czystej, które osuszył dzisiejszej nocy. Pociągał nogami i sunąc ciężkim krokiem wlókł się z  Edmundem, jęcząc i co chwila pytając, czy jeszcze daleko. Dobrze wiedział gdzie są, ale każde potwierdzenie kolegi, że to już niedaleko, dawało mu zastrzyk energii pozwalający iść dalej.
Kiedy minęli wiadukt kolejowy i przechodzili obok placu targowego, na którym rozkładali swoje stoiska handlarze giełdy staroci, Edmunda coś podkusiło, by przejść się pomiędzy kramami i ponabijać się z ludzi próbujących zarobić na życie.
Szli tak i udając zainteresowanie, pytali o ceny. Romek w sumie był tylko tłem. Jedyne na czym mu teraz zależało, to szybkie dotarcie do łóżka i odespanie imprezy. Marudził przy tym okropnie, irytując kolegę.
Wreszcie Edmund skapitulował. Ruszyli pomiędzy murowanymi stoiskami w stronę ulicy.
– Panowie, zapraszam – usłyszeli nagle głos, wydobywający się z zacienionej wnęki sklepiku.
Siedział tam skulony staruszek w znoszonym prochowcu i pogiętym kapeluszu. Trząsł się z zimna, opatulając kocem. Twarz miał pooraną bruzdami i oprószoną siwizną kilkudniowego zarostu. W kościstych dłoniach trzymał tomik poezji, a na rozłożonym pod nogami kartonie leżało kilkanaście książek, głównie encyklopedii.
Kolejny zubożały profesorek na emeryturze, pomyślał Edek, przystając przed ubogim kramikiem.
– Dziadku, dlaczego nas zatrzymujesz? – zapytał. – My nie czytamy książek. No chyba, że są to wyciągi z konta – dodał złośliwie.
Dziadek uśmiechnął się i przysunął torbę na kółkach, która stała obok niego.
– Panowie widzę światowi, w biznesie się obracający– ciągnął nie zrażony jego zachowaniem.– Mam tu coś, co was zainteresuje.
– Nie sądzę – odparł Edmund, nie kryjąc sceptycyzmu.
– Proszę nie mówić hop – odpowiedział sprzedawca, wyjmując na kolana dość dużą, starą księgę. Była oprawiona w skórę koloru buro-krwistego i okuta złotymi klamrami z wizerunkami dziwnych maszkaronów.
Na jej widok Edkowi zaświeciły się oczy. To był manuskrypt, pewnie bardzo drogi, ale czuł, że od tego zabiedzonego dziadziny powinno mu się udać kupić go za bezcen.
Wziął wolumin z rąk starca, obracał w dłoniach, oglądał znudzony, udając brak zainteresowania.
– Co sądzisz o tym, Romek?– zapytał kolegę, niby od niechcenia.
Ten wziął od niego książkę i od razu upuścił na ziemię.
– Uważaj, Romuś!– roześmiał się Edek.– Wiedziałem że wypiłeś, ale że aż tyle, to nie. Dasz radę dojść do mnie do domu?
– Goń się! – odciął się kumpel, wyraźnie zirytowany. – Zostaw to gówno i zawijajmy się!
– Nie przeszkadzaj mi w interesach!– warknął Edmund, poważniejąc w jednej chwili.
Towarzysz w odpowiedzi odciągnął go kawałek od kramu.
– Z tą księgą jest coś nie tak.– powiedział spłoszony, ściskając przyjaciela za ramię– Kiedy ją wziąłem do rąk, w głowie usłyszałem przerażający ryk.
– To akurat jestem w stanie wytłumaczyć ci naukowo, mój drogi– stwierdził Edmund kpiąco. – Masz kaca jak stąd do Berlina!
– Edek, Edmund, proszę!– nalegał Roman z niezwyczajnym jak na niego uporem– Zostaw tego dziadygę i chodź. Błagam, daj sobie luz z tą makulaturą!
Edmund, wyraźnie zdegustowany, zmiął przekleństwo cisnące się mu na usta.
– Ta „makulatura”, jak twierdzisz, może być warta na aukcji kilkadziesiąt, jak nie kilkaset tysiaków. Kto wie, może i zielonych– podsumował kolegę sarkastycznie, ucinając dyskusję.
Romek machnął ręką. Wiedział, że jak jego kumpel zwietrzy interes, to nie ma takiej siły na świecie, która go od niego odwiedzie. Co jak co, ale miał żyłkę do tego. W sumie dziwił się, że Edmund jeszcze nie został awansowany na głównego menagera w korporacji. Owszem, zarabiali bardzo dobrze, ale Edek marnował się jako członek zespołu menagerskiego. Był stworzony do trzymania steru. Zarząd jednak miał zgoła inne zdanie i spokojnie korzystał z jego wiedzy, wypłacając premie ich zidiociałemu liderowi.
Edmund nie czekał na dalszy rozwój rozmowy. Stał już przy dziadku, targując się o każdą złotówkę.
Wreszcie stanęło na dwustu złotych, które dobiło targu.

W domu zasiadł na kanapie i bez chwili zwłoki przystąpił do oględzin swego zakupu. „Cienias”– pomyślał obrzucając przelotnym spojrzeniem swego przyjaciela, który zapadł w fotel, zasypiając natychmiast snem sprawiedliwego.
Niecierpliwie otworzył księgę.
Pergaminowe delikatne strony zapisane były czerwonym, lekko zetlałym atramentem.
Treść przypominała wpisy do pamiętnika. Najbardziej zadziwiający był jednak fakt, że zostały zapisane w wielu językach, każdy kreślony inną ręką. Jednym słowem prawdziwy, kolekcjonerski rarytas.
Podekscytowany, zaczął zagłębiać się w zawiłości odręcznego pisma. Głównie po angielsku, niemiecku i francusku, gdyż te języki znał biegle. Wyglądało to jak księga życzeń: były tam prośby o uzdrowienie, siebie lub bliskich, ktoś chciał zdobyć fortunę, kto inny znowu chciał władać światem lub posiąść wiedzę ostateczną – niezmiernie wciągająca lektura, tym bardziej, że datowania sięgały XVI wieku.
– Jestem bogaczem!– roześmiał się na głos i rozparł się na kanapie.
Nagle ktoś chwycił go żelaznym uściskiem za ramiona i zaczął wciskać w oparcie. W pokoju pociemniało, a wokół niego poczęły gromadzić się cienie, które jakby się nad nim pochylały. Potężny uścisk przybierał na sile. Odnosił wrażenie, że kanapa zaraz się złamie, a wraz z nią on. Oddech miał już krótki i urywany, próbował walczyć, ale nadaremnie. Po chwili poczuł, że ktoś przysuwa do jego ucha swoją twarz. Lodowaty oddech napastnika zmroził mu policzek. Intruz nic nie mówił, tylko obwąchał mu głowę i roześmiał się psychodelicznym śmiechem. Chichot ten tak przeraził Edmunda, że krzyknął zaciskając powieki.
Kiedy otworzył oczy, siedział wciąż na kanapie. W pokoju, prócz wpatrującego się weń osłupiałym wzrokiem Romana, nie było nikogo.
– Chłopie, co ci jest?– zapytał kolega.
– Nie wiem…– jęknął tonem wyjaśnienia, pocierając nerwowo skronie– Chyba miałem jakiś koszmar… Okropnie realistyczny i przerażający.
– To przez tę cholerną księgę!– odparł kumpel z naciskiem– Mówię tobie, pozbądź się jej!
– Romek, ty chyba nie masz pojęcia, jaki to jest stary manuskrypt !– upierał się Edek– On jest wart fortunę!
– To dlaczego ten dziad sprzedał go tobie za wszawe dwie stówki?
– Pewnie się nie znał.
Romek parsknął śmiechem.
– Nie wyglądał na takiego– stwierdził z ironią.– Mówię tobie, Edek, przebolej tę kasę i utop tę przeklętą książkę!– dorzucił z naciskiem.
– Sam się utop!– odciął się Edmund ze złością.
Romek machnął ręką i zirytowany wyszedł z mieszkania.

Następnego dnia nie pojawił się w pracy. Edmund próbował się do niego dodzwonić, ale bezskutecznie. Za każdym razem odpowiadał mu kobiecy głos poczty głosowej, beznamiętnie recytujący numer telefonu kumpla. Denerwowało go to i zaczynało niepokoić. Romek być może nie był pracoholikiem, ale bez powiadomienia nie urywał się nigdy z roboty. Postanowił więc, że zajrzy do niego po południu.
Niestety, nie zastał nikogo w domu.
Zrezygnowany, postanowił wrócić do siebie na piechotę. Idąc tak czuł irracjonalny niepokój. Uczucie, które nie towarzyszyło mu od dawna. Zawsze był pewny siebie i bronił swej racji, nawet kiedy wiedział, że jej nie ma. Potrafił zbić z tropu każdego. Dzisiaj jednak ta peność siebie gdzieś uleciała i nie czuł się z tym dobrze.

Kiedy przechodził przez most na Wiśle, zauważył na brzegu zbiegowisko, karetkę i wozy policyjne. Po wodzie pływał ponton oświetlony bladoniebieskim światłem iluminacji przeprawy. Płetwonurkowie holowali do niego martwe ciało. Załoga oświetlała im drogę małym reflektorem. Normalnie Edmund przeszedłby obok tego obojętnie. Nigdy nie przejmował się zbytnio cudzym nieszczęściem, uważał, że każdy kuje swój los. Tym razem jednak jego uwagę zwrócił charakterystyczny sweter topielca. Identyczny na imprezie miał na sobie Romek.
Stanął przy barierce i ścisnął ją, aż do bólu dłoni. Wyczekiwał chwili, kiedy ciało zostanie wciągnięte na łódź. Jeszcze miał nadzieję, że to tylko zbieg okoliczności – przecież takich swetrów wyprodukowano tysiące, jak nie więcej. Kiedy jednak ujrzał twarz denata, poczuł piekący ból. Do oczu napłynęły mu łzy.
– Nie!–  padł na chodnik, zanosząc się płaczem. – Nie!…
– Halo, proszę pana? Wszystko w porządku?– usłyszał i otworzył oczy. Stało nad nim dwóch policjantów– Proszę pana, czy wszystko w porządku?– ponowili pytanie.
– Nie, nie.. tam w rzece.– odpowiedział nieskładnie pokazując ręką wodę– ..Tam w rzece, to mój kolega..
– W takim razie prosimy z nami. Skoro znał pan ofiarę, musimy spisać zeznanie.
Edmund posłusznie podniósł się z chodnika i poszedł z funkcjonariuszami do radiowozu.
Na komendzie zadawano mu setki pytań. Starał się odpowiadać na nie najlepiej jak potrafił, lecz w głowie dźwięczały mu wciąż jego własne słowa, a dokładnie te, które były ostatnimi, jakie skierował do Romana. Nie czuł się dobrze z myślą, że rozstał się z nim w złości.
Wreszcie śledczy zakończył maglowanie, podsuwając mu do podpisania zeznanie.

Zmęczonego i załamanego odwieziono pod sam dom. Z wielkim ciężarem na sercu wszedł do środka. Od samego progu ruszył do barku. Szklanka za szklanką osuszył butelkę Szkockiej, próbując zagłuszyć rozdzierający smutek alkoholem. Wreszcie pijany rzucił się na kanapę.
W głowie huczały mu myśli, wirowały przeróżne obrazy, których nie ogarniał rozumem. Po chwili poczuł, że ma mokre skarpety. Przetarł oczy i spojrzał zdziwiony pod nogi: okazało się, że siedzi prawie po kostki w wodzie. Otrzeźwiał prawie natychmiast. Poderwał się i ruszył w stronę kuchni – tam jednak nic się nie lało, tak samo w łazience. Wreszcie namierzył źródło zalania. Woda wlewała się przez drzwi wejściowe z klatki schodowej. Bez namysłu je otworzył i zamarł, osłupiały – przed nim stał Romek, nabrzmiały od wody, która lała się z niego, niczym z wodospadu.
Edmundowi głos uwiązł w gardle. Zanim zdążył zrobić cokolwiek, topielec rzucił się na niego. Przejechali po mokrej podłodze do salonu, demolując po drodze korytarz. Edek próbował się wydostać, ale ciało Romana ważyło chyba z tonę. Dodatkowo zalewały go strumienie lejące się z topielca. Nie mógł złapać oddechu, krztusił się. Napastnik z niemiłosierną wręcz siłą wciskał go twarzą w wodę. Pociemniało mu w oczach, potężny ból zdawał się rozdzierać klatkę piersiową. Wreszcie zachłysnął się, próbując wziąć ostatni oddech, zaczął kaszleć i charczeć.
Kiedy oprzytomniał, o dziwo znowu siedział na kanapie, a na podłodze nie było śladu po powodzi.

Ale się nawaliłem- pomyślał. Przestraszył się, że zaczyna mu się mieszać w głowie. Wytłumaczył sobie jednak naprędce, że to pewnie z powodu poczucia winy. Romek był wszak jego jedynym kumplem, ale przecież to nie on wrzucił go do Wisły.
Ta myśl pozwoliła mu się jakoś ogarnąć.
Przygnębienie jednak pozostało. Towarzyszyło mu również po pogrzebie kolegi. Z resztą, nie tylko ono. Powracające koszmary, jakieś cienie przemykające po domu oraz wredny chichot, który zdawał się słyszeć, kiedy kładł się spać.
Wszystko to odbierało mu powoli radość życia. Nie cieszył się nawet, kiedy na święta z wykopalisk przyjechała jego dziewczyna. Luiza była archeologiem i częściej grzebała w ziemi za starymi skorupami, niż przebywała w Polsce. Wiecznie zapracowany Edmund traktował jej przyjazdy jak przerywnik w codziennym młynie. Tym razem jednak nie zrobiło mu to różnicy.
– Kochanie, nie zadręczaj się tak, proszę– rzekła w końcu zatroskana Luiza, widząc Edka wpatrującego się w jeden punkt i milczącego od kilku dni.
– Co mówiłaś..? – zapytał, wyrwany z zamyślenia.
– Mówię, żebyś mi pomógł myć okna, zamiast wpatrywać się w tę starą księgę jak sroka w kość.
– Jaką księgę?
– Tę, która leży przed tobą na ławie.
– A, faktycznie– stwierdził, zaskoczony. Odłożył ją na półkę po pogrzebie Romka i szczerze mówiąc zupełnie o niej zapomniał. Skąd się teraz nagle wzięła na ławie, nie miał najmniejszego pojęcia. – Przeglądałaś ją?
– Nie, a niby kiedy? – odparła, nie mniej zdziwiona.
– To jakim cudem tu się znalazła? – stwierdził, nic już z tego wszystkiego nie rozumiejąc.
– Ja jej nie przenosiłem.
– Kochanie, ostatnio chodzisz tak zamyślony, że nie zdziwiłabym się, gdybyś tego faktu nie zauważył.
– Może i masz rację – potarł się po brodzie, nie dowierzając, że mógł nie zarejestrować takiej czynności.– Wiesz, że Romek uważał, że ta księga jest przeklęta?– dorzucił mimochodem.
– A na czym opierał swe przypuszczenia?
– Twierdził, że słyszał jakieś głosy, kiedy ją trzymał.
– Pokaż– odparła zaciekawiona, odkładając płyn i ścierki do okien.
Wzięła manuskrypt do ręki. Z zawodową skrupulatnością zaczęła go uważnie oglądać ze wszystkich stron.
Po dokładnych oględzinach otworzyła księgę i przyjrzała się łacińskiemu napisowi na stronie tytułowej. Przetłumaczyła go szybko, a następnie zacytowała po polsku: – „Wielka w onej księdze moc zaklęta. Zważaj więc przy niej na myśli swe. Słowa rzeczone na wodzy trzymaj. Co zaś w niej krwawym inkaustem spisane, w żywot wplecione i staje się prawem”.
Po odczytaniu na głos tych słów wróciła zamyślona do mycia szyb, walcząc z nieznośną smugą.
– Wiesz co? Ten napis na stronie tytułowej brzmi jak zaklęcie – odezwała się z parapetu, po chwili milczenia.
– Nie wierzę w czary. Jedyne w co wierzę, to wykresy ekonomiczne – odparł Edmund sceptycznie.
– Możesz sobie nie wierzyć, ale ja bym tę książkę oddała do analizy jakiemuś znawcy.
– Tak, pewnie, i zapierdzieliłby mi ją do muzeum!– odparował zirytowany, odkładając ostentacyjnie księgę na półkę.– Nie ma mowy. Mam zamiar na niej dobrze zarobić!
– Edmund, wierz mi, takie manuskrypty trzeba porządnie przestudiować!– Luiza nie dawała za wygraną– Nigdy nie wiadomo, jaką niosą ze sobą historię.
– Dziewczyno, to tylko stara książka, w której ludzie zapisywali swoje marzenia. Cenna kupa pergaminu, zapisana bzdetami!– wybuchł ze złością, jak niegdyś przy Romku.
– Nowobogacki ignorant z Koziej Wólki! – ofuknęła go, urażona.
– Spadaj!– odszczeknął Edmund, który nie znosił przypominania mu, że pochodzi ze wsi.
Koniec jego wypowiedzi splótł się z jej krótkim, przerażonym krzykiem.
Kiedy odwrócił się do okna, Luizy tam nie było. Zimny pot zlał mu plecy. Dopadł do parapetu i spojrzał w dół.
Jego ukochana leżała w kałuży krwi przed wejściem do klatki schodowej.
Roztrzęsiony chwycił telefon, błyskawicznie wystukując na klawiaturze sto dwanaście. Kilkanaście minut później karetka wiozła nieprzytomną Luizę do szpitala. Tam lekarz rozwiał wszelkie nadzieje na jej przeżycie. Miała zbyt rozległe obrażenia wewnętrzne. Dano mu czas na pożegnanie się z nią i doradzono przygotować formalności pogrzebowe.
Przepełniony żalem, wrócił do domu. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Rzadko bywali z Luizą razem, ale nie chciał jej stracić. Nie w taki sposób.
Siedząc tak i patrząc tępo przed siebie, przypomniał sobie o księdze. Roiło się w niej przecież od wpisów o uzdrowienie. Był gotów zrobić wszystko, żeby ją ratować. Co mu szkodzi? Najwyżej nie zarobi grubszej kasy.
Wyjął manuskrypt z półki otwierając na pierwszej wolnej stronie. Nożem do papieru rozciął skórę na ramieniu. Z braku pióra wyskrobał za pomocą ściętej zapałki jedno koślawe zdanie: „Chcę, żeby Luiza wyzdrowiała”. Następnie ze złością odepchnął ławę i przyłożył papierowy ręcznik do rany.
– Co ja robię? – pytał na głos sam siebie, szlochając. Zdawał sobie sprawę, że takie rytuały nie uzdrowią jej, skoro nowoczesna medycyna rozkłada ręce.
Nagle zadzwonił telefon. Edmund, przygotowany na najgorsze, odebrał połączenie.
– Słucham– odezwał się beznamiętnym, bezbarwnym tonem.
To co usłyszał, wprawiło go w szok. Był gotowy na informację o śmierci ukochanej, tymczasem lekarz twierdził, że odzyskała przytomność. Słysząc to, nie czekał na zakończenie rozmowy. Niczym wystrzelony z procy wypadł z domu i popędził do szpitala. Musiał ją zobaczyć. Musiał przeprosić za swoje słowa. Serce rozpierała mu radość, jakiej nie czuł od dawna.

Wpadł na oddział i po chwili był już przy jej łóżku. Leżała smutna, nieobecna, jakby go nie poznawała, ale żyła.
Lekarz wziął go na bok. Wytłumaczył, że chora jest jeszcze w szoku, i że po takim upadku może mieć zaniki pamięci. Jednakże trzeba się cieszyć z tego co jest, bo można zaliczyć to do kategorii cudu.
Edmund, pełen nowej nadziei, postanowił zaopiekować się ukochaną. Jak nigdy, wszystko inne przestało się liczyć. Była tylko ona.

Tydzień po Trzech Królach wziął ją do domu. Teraz już go rozpoznawała,
ale nie pamiętała wydarzeń z ich życia. Edek był jednak opiekuńczy i cierpliwy. Podsuwał jej zdjęcia oraz inne pamiątki. Często opowiadał też o tym, co wspólnie przeżyli. Miał nadzieję, że wszystko to pomoże jej odzyskać wspomnienia. Cieszył go fakt, że Luiza szybko wracała do zdrowia. Tylko to się liczyło, resztę przypomni sobie w swoim czasie.
Niestety, ona nie wykazywała cieplejszych uczuć. Była zamknięta w sobie i prawie nie reagowała na świat zewnętrzny. Siedziała na kanapie lub leżała w łóżku. Wykonywała jedynie polecenia, a zapytana o coś, odpowiadała twierdząco lub przecząco. Martwiło to Edmunda, ale tłumaczył sobie, że to wina wypadku, że potrzeba jeszcze trochę czasu.

Tak mijały kolejne miesiące. Opieka nad Luizą spowodowała, że Edmund stracił pracę. Nie przejmował się tym jednak. Miał przecież oszczędności, a potem zawsze coś znajdzie. Rehabilitacja ukochanej stała się teraz celem jego życia. Czekał dnia, kiedy się do niego uśmiechnie i wróci jako osoba sprzed wypadku. Ten dzień jednak wciąż nie następował.

Z upływem czasu Edmund zaczął się jej bliżej przyglądać. Zewnętrznie to była ona,
sprawiała jednak wrażenie manekina, a nie żywej osoby. Co wieczór kładła się do łóżka, lecz prawie nie sypiała. Była nieobecna, beznamiętna, jakby pusta w środku. W jej pokoju zawsze miało się wrażenie, że jest w nim ktoś jeszcze. To nieodparte uczucie czyjejś obecności w ich domu irytowało niezmiernie Edmunda. Kiedy krzątał się po mieszkaniu podczas codziennych obowiązków, nie raz wydawało mu się, że przez korytarz przemykają cienie, lub że ktoś stoi za nim.
Coraz częściej też znikały drobne przedmioty i odnajdywały się w przedziwnych miejscach. Przekonany, że z przemęczenia nie rejestruje już drobnych czynności, zaczął zapisywać w notesie to co zrobił, lub gdzie coś odłożył. Przedmioty jednak nadal ginęły. Zaczynał mieć coraz większe przeczucie, że dzieję się coś dziwnego i niewytłumaczalnego, że coś lub ktoś próbuje doprowadzić go do szaleństwa.
Edmund był jednak trzeźwo myślącym człowiekiem i nie tak łatwo było zbić go z tropu. Poustawiał w domu kamerki. Postanowił zobaczyć, czy coś się nagra. Żeby nie krępować swoich „lokatorów”,  zabrał Luizę na spacer.

Był ładny październikowy dzień. Zbliżała się rocznica śmierci Romka. Poszli więc do kwiaciarni. Kupili wiązankę i kilka zniczy. Następnie wsiedli w tramwaj, którym dotarli pod Dworzec Główny. Stamtąd było już niedaleko na Cmentarz Rakowicki.

Jesienne słońce prześwitywało przez gałęzie prawie nagich drzew, oświetlając miejsce spoczynku wielu krakowian przemyślną kompozycją światła i cieni, która tworzyła niezwykły, wręcz mistyczny klimat. Pracownicy krzątali się gorączkowo, przygotowując nekropolię na nadchodzące Święto Zmarłych. Edmund chciał już teraz ubrać grób. Brakowało mu wiernego kumpla. Z perspektywy czasu wiedział, że mógł spokojnie nazwać go swoim przyjacielem.
Mając głowę pełną wspomnień, przekroczył bramę cmentarza. Luiza jednak pociągnęła go do tyłu, zatrzymując się na progu wejścia.
– Nie chcę– powiedziała, wyraźnie zdenerwowana.
Edek pomyślał, że cmentarz źle się jej kojarzy. Wszak uciekła śmierci spod kosy. Rozumiał to, chciał jednak uczcić pamięć kolegi, z którym rok temu bawił się na imprezie haloweenowej. Kto by pomyślał, że to już minął rok od tych radosnych chwil… Tak, musiał zapalić znicze i położyć wiązankę, to się Romkowi należało przez wzgląd na ich przyjaźń.
– Kochanie, rozumiem, że to miejsce źle się tobie kojarzy. Proszę, wejdź jednak ze mną na chwilę. Przecież lubiłaś Romka. Zrób to dla niego– powiedział z uśmiechem, czule ujmując ją za ramiona.
Luiza opornie, ale ruszyła do przodu. Była jednak spięta. Co chwilę odwracała się za siebie, rozglądając się na boki. Jej twarz ściągnęła się w bliżej nieokreślonym grymasie, a kiedy dotarli do rodzinnego grobowca Romka, była już bardziej niż zirytowana. Gdy Edmund odpalił pierwszą zapałkę, warknęła wściekle:
– Streszczaj się z tymi świeczkami. Jemu i tak już nic nie pomogą.
Słysząc te słowa, stanął niczym sparaliżowany. To nie była ona. Luiza nigdy by się tak nie odezwała. Postanowił jednak dokończyć to, co zaczął, nie zważając na jej słowa.
Poustawiał znicze i ułożył kwiaty. Kiedy skończył, przeżegnał się, mówiąc:
– Spoczywaj w pokoju, przyjacielu.
To, co powiedział wyraźnie rozbawiły jego ukochaną.
– Co ciebie tak bawi? – zapytał i przyjrzał się uważnie stojącej obok kobiecie.
Miał wrażenie, że jakby był teraz w towarzystwie obcej osoby. Postanowił się z tym jednak nie zdradzać.
Luiza w odpowiedzi znowu lekko się zaśmiała i mruknęła, prawie nie otwierając ust:
– Nie ma spokoju dla samobójców, kochanie.
Edmund zezłościł się na całego. Od wybuchu powstrzymywała go jedynie powaga miejsca. Przełknął jednak słowa cisnące się mu na usta i odszedł od grobu, pociągając za rękę Luizę.
– Porozmawiamy w domu– wycedził przez zęby, kierując się w stronę bramy wyjściowej.
Kiedy byli już na ulicy, Luiza znowu złagodniała. Na powrót stała się apatyczną, bezwolną istotą, którą opiekował się przez ostatnie miesiące.
W milczeniu dotarli do mieszkania, które przywitało ich ciężką atmosferą, jaka panowała w nim od dłuższego czasu. Rozebrał się i nastawił wodę na herbatę. Chciał się napić czegoś ciepłego, zanim rozmówi się z Luizą. Kiedy zalewał szklanki wrzątkiem, zahaczył wzrokiem o stojącą na półce kamerkę. Wziął ją do rąk i odtworzył zapis z ostatnich godzin.
Już w pierwsze sekundy nagrania sprawiły, że krew mu zastygła w żyłach. Kamera zarejestrowała moment ich wyjścia z domu: wpierw w kadrze ukazał się on, potem grupa człekokształtnych cieni, a następnie przeszła Luiza, chociaż „przeszła” to złe określenie i raczej nie Luiza, tylko jej ciało. Na filmie wyraźnie było widać, jak od każdego stawu jej rąk i nóg oraz od głowy odchodzi coś podobnego do przejrzystych, ledwo widocznych sznurków, a za te sznurki pociąga wieloramienny cień jakiegoś monstrum – ni to człowieka, ni zwierzęcia. Z przerażeniem zrozumiał, że od kilku miesięcy żył nie z człowiekiem, a z marionetką.
Odłożył kamerę, nie oglądał dalej, nie musiał. Jego umysł doznał okrutnego olśnienia, które sprawiło mu ogromny ból. Zrozumiał nagle, co było przyczyną wszystkich tych nieszczęść, a na domiar złego on sam je sprowadził. Ta świadomość dławiła go w gardle. Chciało mu się płakać i krzyczeć. Czuł się bezsilny, jego ciało drżało z przerażenia. Jeden głupi wybryk, chęć wzbogacenia się i ignorancja otaczającego go świata sprawiły, że stracił wszystko.
Kto by pomyślał, że jakaś rzecz może być źródłem tylu nieszczęść? Nie miał już najmniejszych wątpliwości: księga – tak, to ona! Romek miał rację. Dlaczego go wtedy nie posłuchał, dlaczego zlekceważył jego ostrzeżenie? Skoro dał ciała, musi to teraz naprawić i zrobić, co radził mu jego przyjaciel – musi ją zniszczyć!
– Chryste, przebacz mnie grzesznemu i pozwól odkupić winy! – powiedział zbolały na głos, po czym ruszył pewnie w stronę półki z książkami.
W pokoju zastał Luizę. Stała tyłem do niego, zagradzając drogę do biblioteczki.
– Przepuść mnie, kimkolwiek jesteś! – odezwał się Edmund stanowczo.
Kobieta odwróciła się do niego, spoglądając spod pochylonej głowy. Wzrok miała dziki, szalony i przerażający. Usta, wykrzywione w dziwnym grymasie, drgały niczym u kota, który ma się rzucić na ofiarę.
– Zejdź mi z drogi! – ponowił żądanie z naciskiem.
W odpowiedzi Luiza, a raczej to co nią kierowało, roześmiało się znajomym, diabolicznym chichotem.
Edmund przełknął głośno ślinę. Bał się tego, co widzi. Jego strach potęgował fakt, że nie obejmował umysłem tego, co się dzieje. Wiedział jednak, że musi się opanować. Musiał uchronić innych przed tym, co niesie ze sobą ten manuskrypt. O ironio! On, typowy Yapi, nastawiony na siebie i karierę, zaczął się nagle martwić o innych. Odezwały się w nim pokłady człowieczeństwa, o których dawno zapomniał. Jakie to tragiczne, że musiał stanąć twarzą w twarz z diabłem, żeby je w sobie odnaleźć.
Nie miał jednak czasu na rozważania. Powoli, krok za krokiem obchodził postać swojej ukochanej. Wiedział, że w każdej chwili może zostać zaatakowany. Kiedy rozciaperzyła palce niczym szpony i poruszyła się w jego stronę, przypomniał sobie postać babci, która uczyła go modlitwy do Anioła Stróża, kiedy był jeszcze dzieckiem.
Bez chwili namysłu zaczął żarliwie modlić się jej słowami:
– Aniele Boży, stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój!
Już na dźwięk pierwszych dwóch wersów Luiza zaczęła ryczeć niczym dziki zwierz.
Odskoczyła od niego jak od ognia i wdrapała się na sufit, przeklinając go we wszystkich językach świata.
Teraz albo nigdy, przebiegło mu przez myśl.
Pochwycił manuskrypt i wypadł z domu. Biegł jak szalony, rozpaczliwie wyglądając miejsca, w którym mógłby spalić tę księgę. Zadziwiające, że w tak ogromnym mieście jakim jest Kraków, nie można było znaleźć od ręki źródła ognia.
Co chwila oglądał się za siebie, czy nie jest ścigany. Na szczęście nikt go nie gonił, tylko przechodnie patrzyli na niego jak na wariata. On jednak na to nie zważał. Biegł dalej ile miał sił w nogach.
Powoli zaczęło zmierzchać. Ciemność nie była jego sprzymierzeńcem. Z każdego zaułka zaczęły wyglądać cienie, czekając całkowitego zmroku. Widział je wyraźnie. Czuł, że zaraz się na niego rzucą. Księga też zaczęła do niego przemawiać. Maszkarony na okuciach tłoczyły się, wiły, jęczały i zawodziły, jakby prosząc o łaskę. Miał wrażenie, że wwiercają mu się w umysł. Wszystkie na raz chciały opowiedzieć mu swoją historię, a były ich setki. Kakofonia przerażających jęków, spleciona z szeptami potępieńców opowiadających swoje dzieje, huczała mu w głowie, przyćmiewając myślenie. Miał wrażenie, że zaraz rozsadzi mu czaszkę.
Zaczął tracić orientację w terenie. Przed oczami pojawiały mu się makabryczne obrazy, pełne bólu oraz cierpienia: wizje krwawych mordów, ciężkich chorób, szaleństwa oraz samobójstw. Widział jak grupa ludzi ubranych w czarne stroje z kapturami obdziera żywcem ze skóry młodą kobietę, po to by zrobić z niej okładzinę oprawy książki. Było to wszystko tak przerażające, że Edmund zaczął krzyczeć, żeby odpędzić te wizje od siebie.
Kiedy wbiegł na Planty, coś go przewróciło. Natychmiast wstał, rozglądając się dokoła. Oprócz przechodniów, omijających go szerokim łukiem, na deptaku nie było nikogo. Instynktownie spojrzał w górę. W koronie drzew mignął mu szary płaszcz Luizy.
Dopadła mnie, pomyślał, ale nie zamierzał się poddać. Przeżegnał się i rzucił się pędem ulicą Mikołajską w kierunku rynku.
Nagle ktoś krzyknął za nim:
– Stać!
Obejrzał się. To dwóch funkcjonariuszy Policji biegło za nim, ponawiając co chwilę nakaz zatrzymania. On jednak nie zamierzał się zatrzymywać, tym bardziej, że po ścianie budynku ścigało go opętane ciało Luizy.
Wreszcie udało mu się wbiec pomiędzy stragany obok Sukiennic. Dopadł do stoiska z pieczonymi na grillu mięsiwami. Nie patrząc na nic przeskoczył ladę, odepchnął pracownika, zrzucił ruszt i rzucił księgę na rozżarzone węgle, a następnie w mgnieniu oka polał ją stojącą obok podpałką. Spanikowany pracownik stoiska próbował ugasić ogień gaśnicą, Edmund jednak wyrwał mu ją z rąk niszcząc spust zaworu.
W tym momencie dopadli go policjanci. Błyskawicznie wykręcili mu ręce, rzucając na ziemię.
– Pójdziesz z nami, ptaszku!– warknął jeden z nich, podnosząc go na nogi.– Zabaw z ogniem się tobie zachciało?
Edmund nie walczył, nie próbował nawet nic wyjaśniać. Widok przeklętego manuskryptu lizanego przez płomienie sprawił mu ogromną radość, tak wielką i nieprzeniknioną, że zaczął się śmiać jak szalony. Policjanci, widząc co się dzieje, wezwali karetkę. Wokół nich zaczęło się robić zbiegowisko, a Edek wciąż zanosił się śmiechem, wręcz nie mogąc przestać.
Coraz trudniej było mu złapać oddech, wyglądał przerażająco. Twarz mu wykrzywiło z bólu, wywiesił język na zewnątrz i chichocząc zaczął toczyć pianę z ust.
Wreszcie, całkiem wyczerpany, upadł na bruk milknąc na zawsze.

Chwilę po tym na rynek wjechała karetka. Kierowcy ambulansu przebiegła nagle drogę kobieta w szarym płaszczu. Próbując ją ominąć, wjechał z impetem w budkę z pieczystym. Stragan rozleciał się, roznosząc ogień po sąsiednich stoiskach. Zrobiło się ogromne zamieszanie. Krzyk, panika i chaotyczna akcja gaśnicza. Nikt już nie przejmował się martwym Edmundem, ani losem księgi. Pożar na Rynku w Krakowie, wielu rannych oraz zagrożone Sukiennice były ważniejsze.

W całym tym zamieszaniu spokój zachowywał podpity muzyk, który grą na gitarze zbierał na kufelek piwa. To jemu pod nogi spadła dymiąca księga. Podniósł ją z bruku oglądając ze wszystkich stron, otarł szalikiem z sadzy. Z zadowoleniem stwierdził, że nie jest mocno zniszczona. W lombardzie na pewno dostanie za nią parę stówek, na utopienie smutków. Szybko schował ją pod kurtę i korzystając z zamieszania, wyszedł z rynku nie zauważony.
Bracką, następnie Plantami kierował się w stronę Wawelu, a potem Jubilata, w którego pobliżu mieszkał. Jak żadnego dnia, był pełen radości – chociaż raz los się do niego uśmiechnął! Pijak też czasami ma szczęście – pomyślał, dochodząc do swojej kamienicy.
Po drugiej stronie ulicy machnęła do niego ręką śliczna brunetka w szarym płaszczu. Uśmiechnął się i ruszył dziarsko w jej stronę. Serce przepełniało mu szczęście. Jakby było mało tego, że się wzbogacił, to jeszcze zainteresowała się nim śliczna kobitka.
– Witaj, paniusiu. Ładny wieczór mamy, co? – zagadnął do niej na przywitanie.
– Oddaj co nie twoje! – odpowiedziała tonem mrożącym krew w żyłach, spoglądając na niego dzikim wzrokiem.
Zapijaczony muzyk wytrzeźwiał natychmiast. Przerażony, rzucił się do ucieczki. Biegł nie zważając na wszystko wkoło. Kiedy dotarł do Jubilata, ujrzał zdumiony, że ta straszna kobieta stoi przed nim i uśmiecha się złowrogo. Skręcił więc na most przyspieszając kroku. Będąc w jego połowie, obejrzał się za siebie, z zadowoleniem stwierdzając, że jej tam nie ma. Kiedy jednak odwrócił głowę, nawet nie zdążył wyhamować, nieomal odbijając się od niej. Jakim cudem? – pomyślał, lecz nie dane mu było już tego dogłębniej zrozumieć.
– Oddawaj! – krzyknęła znowu kobieta, równocześnie wymierzając mu potężny cios w twarz.Ogłuszony przeleciał przez barierkę, wpadając do Wisły.
Mętne fale rzeki zamknęły się nad nim, przyjmując troskliwie na wieczność.

Szare, poranne światło rozświetlało tętniący już życiem Kraków. Ludzie zdążali do pracy, a pierwsze strony gazet poświęcone były wywołanemu przez szaleńca pożarowi straganów na rynku.
Wisła delikatnie pluskała obijając falami o brzeg puszki, butelki i różne inne rzeczy, które wylądowały w jej wodzie, jakby chciała przypomnieć ludziom, że nie jest koszem na śmieci.
Wśród tych odpadków dryfowała książka, jakimś cudem nie tonąc. Dobiła w końcu spokojnie do betonowych schodków nabrzeża. Zauważył ją starszy pan w wytartym prochowcu, ciągnący walizkę na kółkach, do której były przywiązane książki i małe składane krzesełko. Z wyraźnym zadowoleniem wyłowił ją z wody. Osuszył z czułością ręcznikiem i wytarł z brudu, następnie przetarł ręką okładkę, na której pojawił się zetlały napis: „Chirographum”. Starzec przyjrzał mu się z zadowoleniem, po czym ruszył wzdłuż brzegu w stronę Mostu Grunwaldzkiego.
Obok pomnika Dżoka spotkał kobietę w szarym płaszczu. Uśmiechnęła się wyciągając do niego dłoń, w której trzymała odlew ze złota. Przedstawiał on twarz mężczyzny, wykrzywioną grymasem szalonego śmiechu.
– O, jaki ładny– powiedział zadowolony mężczyzna– Roześmianego jeszcze nie mamy. Damy go na samym środku okładki. Co o tym sądzisz?
Kobieta zachichotała diabolicznie.
– Należy mu się. Był taki opiekuńczy, a nawet próbował być rycerski– dodała ironicznie.
Starzec wyciągnął rękę, by pochwycić trofeum, kiedy rozległo się warczenie.
Tuż przy pomniku stał czarny pies i zjeżony szczerzył kły.
– Jak już zdechłeś, mógłbyś wreszcie stąd odejść, przebrzydły kundlu– rzucił w jego kierunku mężczyzna w prochowcu.– Choćbyś się skręcił ze złości, już mi go nie odbierzesz.
– Ale ja tak– zabrzmiał stanowczy męski głos.
Kobieta i starzec jak na komendę spojrzeli jeszcze raz w stronę pomnika.
Obok psa stał rosły mężczyzna o jasnych, krótko przyciętych, przyczesanych włosach. Ubrany był w czarny płaszcz. Jego gładko ogolona twarz nie zdradzała żadnych emocji. Trzymał ręce w kieszeni i patrzył w ich stronę poprzez czarne okulary.
– Te, Generał, mógłbyś być trochę bardziej nieprzewidywalny!– zwrócił się do niego staruszek, nie kryjąc irytacji. – Zawsze taki spięty, wypięty, wygolony i w dupę uprzejmy!
– Dzięki za uznanie. Ty też trzymasz się starych metod– odpowiedział wysoki blondyn.– Dla nas obu nie jest to miłe spotkanie. Oddawaj, co nie twoje i zmykaj, pókim spokojny!
– O, o, o chwileczkę! Nie możesz!– pogroził palcem jego adwersarz.– Obowiązuje umowa, do dnia sądu!
– Masz rację, ale pogonić kota tobie mogę! – odwarknął „Generał”, podchodząc do kobiety. Chwycił ją za rękę i odebrał złoty odlew, który w jego dłoni zmienił się w małą kulę światła. Zawisła przez chwilę nad nimi po czym zniknęła.
Brunetka zawarczała złowrogo.
– Nawet nie próbuj!– powiedział stanowczo Jasnowłosy– Opuść ciało tej kobiety i nie dręcz jej więcej!

W tym momencie przez most Grunwaldzki przetoczył się potężny podmuch wiatru.
Kiedy ucichł, obok pomnika Dżoka stała tylko zdezorientowana, samotna kobieta w szarym płaszczu.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *