OPOWIADANIE – MUSCA DOMESTICA – Grzegorz Kopiec
|Detektyw Majer był skromnym człowiekiem i swoją funkcję pełnił bardziej z potrzeby realizacji młodzieńczych marzeń, a niżeli z chęci osiągnięcia wyższego statusu społecznego – zresztą, z taką pensją nie musiał się tego obawiać. Odkąd zobaczył w telewizji pierwszy odcinek serialu, odkrywającego perypetie porucznika Colombo, wiedział, że dokładnie to chciałby robić do końca życia.
Jego marzenia się ziściły i właśnie dziś w ten piękny, słoneczny poranek postanowił pójść do pracy piechotą. Była jesień. Pojawiły się już pierwsze przymrozki, ale czternaście stopni, jakie wskazywał jego przyokienny termometr, nastroiły go pozytywnie. Oczywiście nie do tego stopnia, aby dwudziestominutowy spacer pokonywać w krótkim rękawku. Jesień była zdradziecka, bardzo łatwo wtedy o infekcję, więc nie wiele się zastanawiając, sięgnął po wiosenno-jesienny płaszcz – tak zwykł go nazywać – który był bliźniaczo podobny do tego, jaki nosił jego idol sprzed trzydziestu lat. Z tym że wtedy nazywano je prochowcami i nie było tajemnicą, że bardzo lubił to określenie. Tak więc dziś i on założył swój prochowiec i wcześniej niż zazwyczaj wyszedł z domu.
Mniej więcej w połowie drogi zadzwonił jego telefon – stara Nokia, jedna z tych, w których polifoniczny dzwonek był szczytem innowacji. Spojrzał na wyświetlacz – ZASTRZEŻONY. Dzwonili z komendy.
– Majer – odezwał się niskim, ale rześkim głosem.
Przez chwilę szedł w milczeniu, słuchając, a mimika jego twarzy wskazywała wyraźnie, że słowa płynące ze słuchawki zainteresowały go bardziej niż zazwyczaj.
– Ok. Jestem w drodze. Są już na miejscu?
Kolejna cisza. Tym razem znacznie krótsza.
– Dobra. Niech ktoś czeka na zewnątrz z papierami i moimi kluczykami.
Jadąc na miejsce wydarzeń, Majer dowiedział się nieco więcej o sprawie przez policyjne radio. Zgłoszenie przyjęto od jakiegoś biegacza, od których ostatnimi czasy roiło się na ulicach miasta. Człowiek ten pokonywał codziennie wyznaczony przez siebie odcinek trasy, której fragment przebiegał wzdłuż ulicy Wyzwoliciela. Przez kilka ostatnich dni czuł narastający odór dobywający się z jednej z mijanych tam posesji, lecz dziś smród okazał się na tyle ostry, że postanowił zadzwonić na policję. Wysłany na miejsce patrol, po nieudanych próbach wejścia standardowymi metodami, postanowił wtargnąć do środka siłą. Kiedy byli już wewnątrz, obydwaj stwierdzili, że nigdy w życiu nie spotkali się z takim fetorem, a w mieszkaniu roiło się od much – w raporcie napisali, że było ich miliony – i początkowo musieli je rozganiać, aby cokolwiek zobaczyć. Kiedy zrobiło się względnie przejrzyście, znaleźli w jednym z pokoi leżące na podłodze ciało mężczyzny, będące już w częściowym stanie rozkładu. Otworzyli okna i wyszli na zewnątrz, by wezwać odpowiednie służby i oczywiście zwymiotować. Majer oznajmił, aby oszczędzono mu takich opisów. Na koniec dowiedział się jeszcze, że na miejscu są już wszyscy, łącznie z policyjnym patologiem i czekają tylko na niego.
Majer podziękował za wyczerpującą i nadmiernie szczegółową relację, po czym odłożył radio na swoje miejsce. Nie było sensu dalej prowadzić tej rozmowy, zwłaszcza, że w oddali majaczyły już policyjne koguty przy ulicy Wyzwoliciela.
Wychodząc z samochodu, rozumiał, co mieli na myśli świadek i dwóch gliniarzy z patrolu. Znajdował się ze trzydzieści metrów od budynku, a już czuł zbliżające się torsje. Bał się tego, co zastanie wewnątrz.
Faktycznie much to tu było od czorta, a z rozmowy z jednym z policjantów, którzy zjawili się tu jako pierwsi, wynikało, że „teraz to jest pikuś”. Majer nie próbował sobie nawet wyobrazić wcześniejszego stanu. Z przyciśniętą do ust i nosa chusteczką, kucnął przy zwłokach i poprosił do siebie patologa – łysawego faceta, niewiele starszego od siebie.
– Co wiemy? – zapytał.
– Mężczyzna. Lat sześćdziesiąt cztery. Czas zgonu: siedem do dziesięciu dni. Muszę to jeszcze zweryfikować w laboratorium. Przyczyna: nieznana. Nie ma żadnych obrażeń. W mieszkaniu nie ma śladów włamania. Przed otwarciem okien przez policjantów wszystko było szczelnie zamknięte.
– Jakieś przypuszczenia?
– Jeśli miałbym obstawiać, powiedziałbym, że zgon nastąpił z przyczyn naturalnych. Zawał, może wylew.
– A ten uniform?
Leżący na podłodze trup nie był ubrany tak, jak niemal sto procent ludzkiej populacji, spędzającej czas w domowym zaciszu. Facet był w piżamie, na którą miał założony biały, jakby lekarski kitel.
– To jest w tym wszystkim najdziwniejsze.
– Dzięki. Jeszcze mu się przyjrzę i za chwilę będziecie mogli go zabrać.
– Jasne – odparł patolog, prostując się. – Bez pośpiechu.
Majer sięgnął po długopis i przy jego pomocy zaczął zaglądać za kołnierz, pod rękawy i do kieszeni. Nie znalazł niczego, co przybliżyłoby go do rozwiązania zagadki. Wstał i dał znać lekarzowi, że denat jest do ich dyspozycji. Pięć minut później miejsce, w którym leżał było już puste, ale z wyraźnie odciśniętą na podłodze sylwetką. Gnilne płyny wręcz wyciekały przez skórę.
Pokój, tak jak i jego mieszkaniec, był równie osobliwy. Poza tym, że na każdej jego ścianie, meblu i wszystkim, co wewnątrz znalazło swoje miejsce, przesiadywały setki much, do dziś żerujących na nieświeżym posiłku, to w jednym z rogów pomieszczenia stały dziwne, szklane pojemniki podobne do akwariów połączonych ze sobą również szklanymi kanałami. Przebywające wewnątrz zwierzę mogło swobodnie przemieszczać się pomiędzy nimi. Konstrukcję stanowiły zbiorniki ułożone jeden na drugim w pięciu kolumnach. Ale w tej chwili były puste. Nie było się akurat czemu dziwić – jeden ze szklanych pojemników miał dziurę wielkości pięści. Majer odruchowo spojrzał w dół. Fragmenty potłuczonego szkła leżały jeszcze na podłodze.
Następne kilka minut spędzone w pokoju, w którym doszło do zagadkowej śmierci, nie dostarczyło żadnych poszlak czy dowodów, a ciągłe odganianie się od natrętnych much zaczęło Majera już tak irytować, że postanowił sprawdzić, co tez kryje się w pozostałych pomieszczeniach.
Poza tym, że w sąsiednim pokoju stał stary komputer i segregatory z nieprzemawiającymi do niego obliczeniami i zapiskami, mieszkanie było ascetyczne. Kręcącemu się bezmyślnie w jego pobliżu policjantowi, kazał zabrać do analizy peceta jak i ułożone przy nim notatki.
Ostatni fragment rutynowych działań, czyli rozmowa ze świadkami i przybyłymi na miejsce zdarzenia policjantami również niczego nie przyniosły. Śmierć człowieka, choć w opinii patologa miała być wynikiem naturalnej selekcji, nazbyt go intrygowała. A miał nosa do takich spraw. Przeczucie nigdy go nie zawiodło, dlatego też robił to, co robił. W każdym razie nie wierzył, że w tym śmierdzącym rozkładem mieszkaniu pełnym brzęczących much, wymyśli rozwiązanie zagadki. Zagadki, w której spokoju nie dawały mu dwie rzeczy – dziwny szklany twór z wybitą w nim dziurą oraz osobliwy ubiór denata. Musiał jeszcze poczekać na opinię lekarza sądowego i informatyków przeglądających dane komputera. Teraz nic tu po nim. Sprawa wymagała filiżanki kawy oraz cichego i ustronnego miejsca do analizy.
Oddalająca się w kierunku samochodu postać Majera szła zamaszystym krokiem. Tym samym poły jego płaszcza lekko się unosiły, jakby szedł pod wiatr. Choć może i szedł.
Zapalając silnik dwudziestoletniego Forda, nie przestawał myśleć o sprawie. Nim wrzucił jedynkę usłyszał dźwięk zbliżony do krótkotrwałego zwarcia elektrycznego. Muszę dać go do przeglądu, pomyślał i ruszył w stronę komisariatu. Tego dnia do niego nie dotarł. Nie dotarł tam też, żadnego innego. Przejechawszy zaledwie osiemset metrów stracił panowanie nad samochodem i z nazbyt dużą prędkością, jak na teren zabudowany, uderzył w filar mostu. Jak wykazały badania patologa, tego samego, z którym rozmawiał kilkadziesiąt minut przed wypadkiem, Majer zginął na miejscu.
Policjanci, których wysłano jako pierwszych na miejsce „śmierdzącej” sprawy, byli partnerami od trzech lat. Rozpoczęli służbę rok po roku, ale wiekiem dzieliło ich od siebie pięć lat. Jarek, trzydziestoośmioletni mąż i ojciec dwójki dorastających córek, był starszy od Damiana. Zaprzyjaźnili się już pierwszego dnia, a niewielka różnica wieku sprawiała, że żaden z nich nie był tym „mądrzejszym”. Obydwaj uczyli się od siebie wszystkiego, co było im potrzebne w pracy. Trzydziestotrzylatek nie związał się jeszcze z żadną kobietą na stałe, choć wcale od nich nie stronił. Co to, to nie. Był przystojny i dobrze zbudowany – zawsze po służbie spędzał godzinę na siłowni, a kolejną na basenie – przez co dziewczęta w każdym wieku chętnie za nim spoglądały, a on nie był im obojętny.
Wezwanie, które zgłosił poranny biegacz, spadło na nich jak zbawienie. Od kilku dni w ich okolicy nie działo się nic ciekawego, dlatego też przyjęli meldunek z pocałowaniem ręki. Radość nie opuszczała ich na chwilę, do czasu aż nie zostali zmuszeni, by wejść do środka domu, z którego bił ten palący nozdrza smród.
Przez następne kilka godzin od dostania się do wewnątrz asystowali wszystkim służbom, które działały na miejscu. Z detektywem Majerem nie mieli często do czynienia, więc Damian przyglądał się jego pracy. W jednej chwili został nawet przez niego zaangażowany do sprawy komputera i akt – fajnie, bo bezcelowe wałęsanie się po domu specjalnie go nie kręciło. Zapakował komputer i segregatory do radiowozu, i kiedy wszyscy, którzy mieli tu coś do zrobienia, opuścili dom przy ulicy Wyzwoliciela, Damian wraz z Jarkiem pozamykali okna i drzwi, zabezpieczyli teren policyjną taśmą i pojechali ze sprzętem na posterunek. Wiedzieli już wtedy, że Majer miał wypadek, z którego niestety nie udało mu się wyjść cało.
Kiedy dostarczyli sprzęt na miejsce pozostało im sporządzenie raportu. Tym zawsze zajmował się Jarek, miał jakiś taki pisarski talent, że każdy z meldunków czytało się jak niezłe kryminalne opowiadanie.
Po skończonej służbie chcieli pójść na drinka, ale jedna z córek Jarka wymagała zawiezienia na drugi koniec miasta – akurat tam, gdzie jego żona nigdy sama się nie zapuszczała. Nie żeby bała się tamtego rejonu, po prostu, aby tam dojechać trzeba było pokonać dwa skomplikowane ronda, których nigdy nie zdołała przezwyciężyć. Więc Jarek musiał wracać do domu, co Damian uznał za dobry omen, by skorzystać z siłowni i basenu. Po chwili zdał sobie jednak sprawę, że dziś klub fitnessowy miał być nieczynny – przepraszamy i zapraszamy nazajutrz – postanowił więc pobiegać w parku nieopodal swego domu. Było tam dość duże jezioro, wokół którego robi kilka rundek zawsze wtedy, kiedy przedkładał bieganie nad siłownię. Zaplanował na dziś osiem albo dziesięć kółek, w zależności od tego, czy nie dostanie zadyszki po pierwszych kilku okrążeniach.
Po sporządzeniu raportu – jak zwykle Jarkowi wyszła mini powieść, bardzo ciekawa mini powieść – poszli do szatni i tam się pożegnali. Mieli się spotkać ponownie na jutrzejszym dyżurze. Zaczynali o szóstej.
Następnego dnia komisariat żył tragiczną śmiercią detektywa Majera. Fajny był z niego chłop, ale trochę staroświecki, jak na tak młodego synka, powtarzali starsi funkcjonariusze. Nikt jednak nie mógł powiedzieć o nim złego słowa – był naprawdę dobry w tym, co robił.
I tego dnia wszystko toczyłoby się w podobnie refleksyjnej atmosferze, gdyby nie kolejne dwie tragedie.
O siódmej rano, na całym komisariacie, nie było już nikogo, kto nie wiedziałby, że Jarka i Damiana także nie było już wśród żywych. Korytarze dudniły naprzemiennie wymienianymi imionami – dwóch policjantów i detektywa.
– To straszne. Co teraz z jego córkami…
– Masakra. Taki młody, tyle życia przed nim…
– Eh, ostatnia sprawa, której niestety nie będzie mógł rozwiązać…
Słowa, słowa, a pomiędzy nimi łzy tych, dla których byli oni kimś więcej niż tylko kolegami z pracy.
Ciało Damiana znalazła jakaś para, spacerująca po parku późnym wieczorem, choć właściwie była to już noc. Z jeziora, pomiędzy wysokimi trawami, wystawały nogi w niebieskim dresie i białych Nike-ach. Młodzi natychmiast zgłosili to na policję, a kiedy ci drudzy zjawili się na miejscu, stwierdzili zgon. Ciało od pasa w górę znajdowało się w wodzie, twarzą do dołu. Pobieżna obserwacja nie wykazywała żadnych otarć czy siniaków, nic, co mogłoby sugerować udział osób trzecich. Po prostu nieszczęśliwy wypadek.
Jedynym co budziło największe podejrzenia było to, co przebywający na miejscu wypadku patolog zobaczył, gdy pokazano mu leżące na plecach ciało Damiana – wybałuszone oczy, rozwarte usta i te dłonie. Jego dłonie zaciśnięte na krtani, jakby sam chciał się udusić.
Po wstępnych oględzinach i nieznalezieniu w okolicy żadnych poszlak ani dowodów stwierdzających czy doszło do zabójstwa, czy najzwyklejszego w świecie wypadku, zapakowano ciało do czarnego worka i zawieziono do policyjnego laboratorium.
Z Jarkiem sprawa była równie zagadkowa. Miał dopiero trzydzieści osiem lat, a to za wcześnie na zawał albo wylew, co bezsprzecznie stwierdził wezwany do jego domu lekarz tuż po piątej nad ranem.
Budzik dzwonił niemiłosiernie przez dwadzieścia sekund albo godzinę. Kasia nie umiała dokładnie tego stwierdzić, ale kiedy przez tak długi czas Jarek nie wychodził z łóżka, aby go wyłączyć i zacząć szykować się do pracy, ta najnormalniej w świecie zaczęła się denerwować. Zerwała się do pozycji siedzącej i szarpnęła leżącego na wznak męża. Po pierwszym szturchnięciu nie było z jego strony żadnej reakcji, co trochę ją zmartwiło, ale kiedy ponownie nim zatrzęsła, głowa mężczyzny przechyliła się bezwładnie na bok. Kobieta wrzasnęła, na co do pokoju wpadły wpierw jedna, a zaraz po niej druga córka.
Piętnaście minut później nad ciałem policjanta stał już lekarz z pogotowia. Po stwierdzeniu zgonu, z uwagi, że był to właśnie mundurowy, zgłoszono sprawę na posterunek i na miejsce wysłano sądowego patologa. Tego samego, który od wczorajszego poranka miał już do czynienia z czterema trupami. I co najistotniejsze, wszyscy byli zaangażowani w tę samą sprawę. W śmierdzącą sprawę z domu przy ulicy Wyzwoliciela.
Ciało Jarka także przewieziono do laboratorium, mieszczącego się w suterenie komisariatu, gdzie miało zostać poddane dokładniejszej obserwacji. To nie mógł być przypadek. Patolog miał przed sobą wiele pracy. Wiedział, że każdy z tych zgonów choć dałoby się wytłumaczyć w logiczny sposób, krył przed światem jakąś mroczną tajemnicę.
Pokój sekcyjny z połączonym z nim laboratorium miał około trzydziestu metrów kwadratowych i wyglądał analogicznie, jak większość takich pomieszczeń, pokazywanych w serialach kryminalnych. Ściany i podłogi pokryte białymi, kwadratowymi kafelkami. Dwa stalowe stoły do przeprowadzania zabiegów (obydwa zajęte) i spora ilość różnorakich szaf, szklanych lub drewnianych. Pomieszczenie nie miało dostępu do światła słonecznego, było w nim zimno (nie więcej niż dziesięć stopni) tak, aby wyciągnięte z lodówek ciała, miały jak najdłuższy czas przydatności do współpracy. Przeprowadzanie zabiegów na gnijących zwłokach nie należało do przyjemności. Pomieszczenie, w którym w specjalnych lodówkach przechowywano ciała, znajdowało się po przeciwnej stronie korytarza. Dlatego też, kiedy lekarz sądowy pracował nad konkretnym przypadkiem musiał go sobie przetransportować. Na szczęście stoły sekcyjne na to pozwalały.
Wczoraj w ciągu dnia pracował nad nieboszczykiem, którego przywieziono mu z domu przy ulicy Wyzwoliciela. Leżał on teraz na jednym ze stołów, ale był przykryty białym prześcieradłem. Otwarcie go i sprawdzenie zawartości żołądka potwierdziło, że zgon nastąpił osiem dni przed zgłoszeniem, a stało się to na skutek silnego zawału. Pęknięcie mięśnia sercowego, spowodowało wypełnienie się worka osierdziowego krwią, skutkiem czego nastąpiła ostra niewydolność i w końcu śmierć. Nie zmieniało to jednak faktu, że przyczyną takiego stanu musiała być długotrwała wcześniejsza choroba, lub co bardziej prawdopodobne nagły i oszałamiający stres wywołany na przykład silnym przeżyciem, takim jak przerażenie.
Na drugim stole czekało wciąż jeszcze ciało Jarka. Doktor Koźmiński, tak właściwie nazywał się patolog, miał przeczucie, że w tym przypadku stwierdzi to samo, co u swojego pierwszego pacjenta. Rozwarł martwe usta i kierując do nich światło latarki usłyszał ciche, kilkukrotnie powtarzające się dźwięki. Miał wrażenie, jakby ktoś tuż obok niego próbował przyłożyć plusową klemę to końcówki dodatniego ogniwa w samochodowym akumulatorze. Bzzzt, Bzzzt. Spojrzał na trzymaną w ręku latarkę i zatrząsł nią. Dźwięk już się nie powtórzył.
Złapał za skalpel i od każdego z barków zrobił proste cięcie w kierunku środka mostka, a następnie z tego miejsca poprowadził płytkie pociągnięcie do pępka. Na klatce piersiowej trzydziestoośmioletniego policjanta wykwitło czerwone Y. Cięcia nie były jeszcze na tyle głębokie, aby lekarz mógł dostać się do wnętrza ciała, ale wyznaczyły już trasę dla docelowych pociągnięć. Kiedy miał już wbić skalpel na właściwą głębokość znowu usłyszał ciche elektryczne zwarcie.
– Co jest, do licha? – powiedział sam do siebie. A w odpowiedzi otrzymał kolejne brzęknięcie.
Spojrzał na lampę nad stołem, ale nie dostrzegł w niej niczego niepokojącego. Rozejrzał się po pomieszczeniu i tu też nic nie chciało przykuć jego uwagi. Niepokojące dźwięki nie pozwalały mu się skupić na tym, co zamierzał zrobić. I właśnie wtedy uświadomił sobie, że zabrał się za rozkrajanie martwego, nim dokonał pełnego badania jego uzębienia – co powinien był zrobić jako pierwsze. Zaraz też sobie przypomniał, że oczywiście od tego zaczął, ale te pieprzone krótkie spięcia spowodowały, że zabrał się do wszystkiego od dupy strony.
Kiedy wykluczył już wszelkie możliwe przyczyny niepokojących zwarć, sięgnął po latarkę i poświecił do wnętrza martwych ust.
– A to… co to jest? – powiedział zaskoczony i pochylił się głębiej nad siną twarzą.
Sięgnął po patyczek zakończony wacikiem, taki jak do uszu. Włożył go do ust denata i przetarł głęboko po języku. Na patyczku znalazło się kilkanaście białych kuleczek, niewiele większych od ziarenek cukru. Przyglądał się im przez chwilę i odłożył na miskę. Ponownie skierował światło w głąb otwartych ust i tym razem zobaczył coś ciekawszego. Odruchowo złapał za pincetę i po chwili wyciągnął coś, co było twardo wciśnięte w tchawicę. To musiał być powód zgonu, pomyślał, uduszenie przez zadławienie. Przez ułamek sekundy analizował, co też udało mu się wyciągnąć ze zwłok, kiedy z małej czarnej kulki, trzymanej ciasno w szczypczykach coś się odgięło.
– Skrzydło? – zapytał zaskoczony.
Mam uwierzyć, że gość umarł, bo zadławił się… muchą? Pytał dalej, lecz teraz już w całkowitej ciszy. Jak absurdalnie by to nie brzmiało, było prawdopodobnie zgodne ze stanem faktycznym.
Koźmiński odłożył czarne truchło obok patyczka z białym nalotem – teraz był już niemal pewien, że były to jaja – i pomyślał, że to wszystko jest nazbyt nieprawdopodobne. Jeśli są to jaja – a był tego niemal pewien – wtedy musiała być jeszcze jedna mucha, bo niby jak ta zdołałaby złożyć komórki w ciele denata, skoro zadławienie się gliniarza, powodujące jego śmierć spowodowało jednocześnie śmierć i tej małej towarzyszki. Istniała jednak taka okoliczność, że mucha, znalazłszy się wewnątrz, wpierw zostawiła zarodki, a następnie próbowała dostać się głębiej. Nie znał się na muchach, ale wydawało mu się to mało prawdopodobne.
Po kilkuminutowej analizie, zapisał coś w otwartym notatniku i złapawszy za skalpel, wrócił do otwierania klatki piersiowej. Choć teraz uważał, że to już zbyteczny trud. Przymierzył skalpel do ciała i wbił go głęboko. Pokój ponownie wypełnił się podwójnym, albo potrójnym Bzzzt.
Na tym samym poziomie w budynku komisariatu mieściło się laboratorium informatyczne. Pomieszczenie było niemal identyczne co gabinet patologa, z tą różnicą, że ten pokój wyposażony był w dwa małe okienka zawieszone wysoko przy suficie.
Do policyjnego speca od systemów zerojedynkowych trafił komputer oraz notatki zgarnięte wczoraj, przez wtedy jeszcze żyjących Damiana i Jarka. I tak jak do niego trafiły, tak przeleżały do dziś – przecież się nie śpieszyło, a teraz na zapalenie płuc wszyscy chcieli od niego informacji. Rozmontował więc dysk, a następnie wpiął go do swojej jednostki. Okazało się, że wejście do danych klienta nie jest w jakiś specjalny sposób zabezpieczone. Wystarczyło hasło lokalnego administratora, by wszystko, co tajemniczy truposz z Wyzwoliciela miał do ukrycia, stanęło przed nim otworem.
Jak się jednak okazało, gość od peceta miał zainstalowany u siebie jakiś program, do którego plików policyjny czarodziej nie był się w stanie dostać. Mógł je przejrzeć binarnie, ale wyniki do niego nie przemawiały. Zdjął więc ze swojego poziomu hasło ustawione na użytkownika i ponownie wpiął dysk do sprzętu, z którego go wcześniej wyjął. Podłączył do jednostki całe potrzebne oprzyrządowanie i uruchomił system operacyjny. Po jego załadowaniu, automatycznie odpaliła się aplikacja do odczytu plików, z którymi miał problem u siebie. Zaniepokoił go już pierwszy ekran. A im bardziej zagłębiał się w aplikację, otwierając zapisane pliki, tym większy strach wkradał się do jego wnętrza przez szeroko otwarte oczy. To, co zobaczył było jakąś paranoją. Czym prędzej musiał o tym komuś powiedzieć.
Kiedy otworzył najmłodszy zapisany plik, niemal spadł z krzesła. Doczytał do końca wszystko, co wyświetliło się na ciekłokrystalicznym wyświetlaczu i zerwał się na równe nogi. Wyskoczył z pokoju i pobiegł wzdłuż korytarza.
Koźmiński naciął górną część klatki piersiowej już na tyle, że mógł odwinąć trójkątny fragment skóry, kładąc ją na twarz zmarłego. Przycisnął skalpel do mostka i jednostajnym pociągnięciem przerył brzuch, aż do pasa. Im bliżej był końca, tym bardziej dawało o sobie znać niepokojące, jakby elektryczne brzęczenie. Bzzzt, Bzzzt, Bzzzzzzzt. Przestał już na to zwracać uwagę, zależało mu, aby wreszcie skończyć tę robotę i pójść się wyspać. Odłożył skalpel na tackę i wsunął palce do rozciętego brzucha. Złapał każdy z płatów i podniósł, aby przyjrzeć się temu, co skrywało wnętrze. Rozchodzące się fragmenty ciała mlasnęły, niczym usta staruszka popijającego gorącą herbatę.
Następne co zobaczył, to chmara much wylatujących z brzucha denata. Setki, jak nie tysiące brzęczących owadów. Patolog zaczął osłaniać się przed nimi rękoma i odganiać te, które zdążyły na nim przysiąść. Chciał stąd uciec. Nim mu się to udało, rzucił jeszcze raz okiem do wnętrza Jarka. W środku nie było już niczego, co mogłoby wskazywać, że był on człowiekiem. Nie miał żadnych organów – jelit, wątroby czy nerek. Pustka. Pusta jama wypełniona miliardami mikroskopijnych białych jajeczek.
Sytuacja była krytyczna, ale musiał zrobić jeszcze jedną rzecz. Sprawdzić coś, co nie dawało mu spokoju. Czy Majera i tego drugiego gliniarza – nie pamiętał już, jak miał na imię – spotkał taki sam los?
Złapał za skalpel i, broniąc się przed robactwem, wybiegł z laboratorium.
Patolog wyskoczył ze swojego królestwa w szaleńczym tempie i natychmiast wpadł na pędzącego środkiem korytarza młodego gościa od IT. Drzwi za Koźmińskim zamknęły się automatycznie, barykadując skutecznie możliwość wydostania się skrzydlatych demonów.
– Kurwa! – wrzasnął wystraszony informatyk, podnosząc się z podłogi i pomagając wstać lekarzowi. – Kurwa, to jakiś pieprzony psychol!
– Kto?
– No ten trup, co go wczoraj przywieźli. Właśnie sprawdziłem jego peceta. To pierdolony psycho-naukowiec. Ty wiesz, co on nawyprawiał?
– Młody, nie mam czasu – warknął Koźmiński. – Muszę coś pilnie sprawdzić. Więc albo mów, albo zejdź mi z drogi.
Informatyk spojrzał zdumiony na patologa. Takie odkrycie, a ten frajer ma coś pilnego do zrobienia. I choć w jednej chwili zagotowało się w młodym specjaliście od komputerów, to wiedział, ze musi wszystko z siebie wykrzyczeć.
– Ten pojeb prowadził jakieś pieprzone genetyczne eksperymenty! – wrzasnął w twarz lekarzowi. – Pierdolony Darwin rozpracował i zmodyfikował układ rozrodczy, czy cholera wie, jak to się tam nazywa, owadów. A ostatnie badania prowadził na czymś, co nazywał Musca Domestica. Czaisz koleś: Musca Domestica? Czy ty wiesz, co to w ogóle znaczy? – zapytał, nie wierząc, że w tym przypadku doktor mógłby zagiąć go swoją inteligencją.
– Mucha… – odparł z pełnym przekonaniem, ale jakby wciąż się nad tym zastanawiając.
– Tak kurwa, pieprzona mucha domowa – dopowiedział spec od IT, szczerze zaskoczony trafną odpowiedzią. Typ nie był w ciemię bity, pomyślał o patologu, a po chwili dodał: – Ale skąd… jak na to wpadłeś?
– Wierz mi, wolałbym się mylić.
– Mniejsza o to – kontynuował zaaferowany. – No więc, przejrzałem te jego dane na komputerze i wynika z nich, że gość chciał stworzyć muchy, które po wstrzyknięciu odpowiedniego genu, będą składać jaja w ludzkim organizmie. Czaisz? W ludzkim, kurwa, ciele. A do tego, w złożonych zarodkach mucha pozostawia coś na wzór kopii swojej pamięci, tak, że te, które się wyklują zostają automatycznie nakierowane na jeden cel: człowiek. Jakby tego było mało, to złożone jaja podpinają się do układu nerwowego człowieka, łącząc się z jego centralnym ośrodkiem. Rozumiesz? Podpinają się do mózgu, jak jakiś pierdolony klucz USB i przekazują do niego informacje. No jakim trzeba być psycholem, żeby coś takiego wymyślić, a co dopiero chcieć wprowadzić to w życie.
– On nie tylko chciał to zrobić – skwitował patolog, patrząc szerokimi źrenicami w stojącego naprzeciw człowieka o kilka lat młodszego od siebie. A następnie dodał znacznie bardziej drżącym głosem niż dotychczas – On tego naprawdę dokonał.
– No co ty, kurwa, mówisz? Jaja sobie robisz? Przecież to zguba dla całej ludzkiej rasy. One będą zasiedlać nas jak planety, aż nie wykończą ostatniego żywiciela.
Koźmiński pokiwał głową, z twarzą bardziej białą niż jego roboczy uniform.
– Tego się właśnie obawiam. Ale, żeby mieć stuprocentową pewność, muszę sprawdzić jeszcze dwóch. Bo jeśli twoja teoria jest słuszna, to nie rozumiem jednego. Właśnie otwarłem tego gościa spod Wyzwoliciela i Jarka, tego policjanta, co zmarł przez noc – Informatyk pokiwał głową, wiedząc o kim mówi patolog. – I tak jak w przypadku gliny jest dokładnie tak, jak mówisz, znaczy się znalazłem w nim złożone jaja, a już wiele z nich zdążyło się wykluć, tak w przypadku, tego, jak go nazwałeś, psycho-naukowca sprawa jest bardziej skomplikowana. Facet jest czysty jak łza. Nawet najmniejszego ukąszenia.
– A nie pomyślałeś, że gość zanim przystąpił do badań stworzył wpierw jakąś szczepionkę, czy inne antidotum aplikowane do ludzkiego organizmu i nie pozwalające na składowanie w nim jaj?
Koźmiński złapał się na tym, że faktycznie o tym nie pomyślał. Zaświtała w nim myśl, że ten komputerowiec nie jest wcale taki głupi, za jakiego go uważał. Pokiwał tylko głową i powiedział mu, aby leciał z tą informacją na górę, a on tym czasem sprawdzi to, co zamierzał. Pożegnali się. Było to ich ostatnie spotkanie.
Wewnątrz było jeszcze zimniej niż w pokoju, w którym dochodziło do sekcji. Z trzymanym w ręku skalpelem podszedł do ściany z włazami, na których naniesione były dane przebywających wewnątrz lokatorów. Ten z napisem MAJER był na dole po prawej. Przyklęknął i pociągnął za uchwyt.
Ze ściany wyjechała długa na dwa metry blacha, na której leżało sztywne i zimne ciało detektywa. Już miał wbić skalpel w jego brzuch, by go rozszyć, kiedy pomyślał, że sprawdzi wpierw usta. Rozwarł je i zobaczył to, czego się spodziewał, a właściwie czego się obawiał. Na jego języku znajdowało się kilkadziesiąt mikroskopijnych jajeczek. Chciał je zgarnąć na palec, gdy usłyszał ten sam dźwięk, który tak go strofował w pokoju naprzeciwko. Bzzzt, Bzzzt.
Nim zorientował się skąd dochodzi, z wnętrza detektywa Majera, przez otwarte szeroko usta wyfrunęła chmara much, atakując ciepłe ciało Koźmińskiego. Wszystko byłoby dobrze, gdyby ten tylko się od nich odganiał, ale on jeszcze zacząć krzyczeć. Jedna, wydawałoby się zabłąkana samica, wyczuła okazję i czym prędzej wparowała w sam środek szeroko rozwartych ust. Doleciała do granicy gardła, gdzie droga rozdziela się na przełyk i tchawicę, i postanowiła oczywiście zatkać swoim niewielkim ciałkiem to drugie.
Patolog zaczął wierzgać po całym pomieszczeniu, przewracając wszystko, co napotkał na swojej drodze. Oczy wyszły mu z orbit. Nie mogąc nabrać powietrza złapał się za gardło, chcąc jakoś wspomóc organizm w walce z pasożytem. Uderzył się kilkakrotnie w przeponę, lecz i to nic nie dało. Wstrętne muszysko rozścieliło się u wylotu jego tchawicy i nie zamierzało w żaden sposób zrezygnować z tej miłej okolicy – wprost idealnej do złożenia niezliczonej ilości jaj.
Nie było ratunku. Koźmiński obcował ze śmiercią na co dzień, ale na swoją nie był jeszcze przygotowany. Miał przed sobą wiele planów. Rozglądał się właśnie za działką pod budowę domu dla siebie i żony. Prawie dorosły syn lada chwila miał opuścić rodziców, a oni całe życie marzyli o swoim kawałku ziemi, gdzie na ogromnym tarasie będą mogli wyczyniać co im się żywnie podoba, bez obawy, że sąsiad ich zobaczy bądź usłyszy. Lecz w tej właśnie chwili jego plany legły w gruzach, z resztą tak samo jak i on. Jego umysł zaczął odpływać, a z nim posłuszeństwa odmówiły mu też nogi. Ugięły się pod patologiem i kolana uderzyły z trzaskiem o wykafelkowaną podłogę. Ciało przechyliło się w przód i bezwładnie zmierzało do nieuniknionego kontaktu z twardą podłogą.
Nim się to jednak stało, w głowie Koźmińskiego rozbłysły trzy niezależne retrospekcje. Choć wyświetlane jednocześnie, to każdą dało się z osobna wyszczególnić. Co ciekawe, sądowemu patologowi wydawało się, jakby oglądał je z ukrytej kamery.
W pierwszej znajdował się w ciemnym pokoju. Nieopodal słychać było ciche chrapanie. Spojrzał w stronę z którego dochodziło i zobaczył leżących pod kołdrą dwoje ludzi. Najprawdopodobniej małżeństwo. Zbliżył się do twarzy mężczyzny; twarzy Jarosława, któremu dopiero co robił sekcję. Tutaj jednak żył i do tego chrapał. Co jest grane? Pomyślał Koźmiński. Ale po chwili zobaczył chodzącą po jego policzku muchę, a właściwie szukającą już wejścia. Kierowała się do ust. Koźmiński chciał krzyknąć, ale usta miał sparaliżowane. Nie mógł nic zrobić. Usta Jarka były szczelnie zaciśnięte, przez co owad nie potrafił się przez nie przebić. Para wstrętnych oczu przeniosła wzrok nieco wyżej i dojrzała zastępcze wejście. Po chwili mucha wędrowała już kanałem nosowym. Śpiący policjant zamruczał coś i przetarł dłonią po nosie. Nic to jednak nie dało. Ani się nie przebudził, ani nie odgonił mającego go zaraz unieruchomić na wieki owada. Ten, będąc już na dobre wewnątrz, dokonał swego rytualnego obrzędu i złożywszy jaja zacisnął wlot powietrza do płuc. Jarek miał twardy sen, nie zbudziła go potrzeba zaczerpnięcia powietrza, czy choćby odkrztuszenia zalegającego w nim śmiecia. Jak owieczka na sznurku, dał się poprowadzić na stół ofiarny.
Kolejna wizja również odsłaniała przed nim mroczną i spowitą ciemnością okolicę. Tym razem usłyszał jak ktoś ciężko oddycha, wręcz sapie. Po chwili zza drzewa wybiegł trzydziestoparoletni mężczyzna. Dla Damiana miało być to już ostatnie okrążenie. Obiecał sobie, że zrobi maksymalnie dziesięć, ale miał wyjątkowo dobry dzień, więc postanowił poprawić swoją średnią i dodał jeszcze jedno. O jedno za dużo. Nigdy nie łam danego słowa, zwłaszcza danego sobie. Nie zastosował się do tej reguły i po chwili był już martwy. Przebiegając bliżej jeziora niż zwykle, wpadł w chmurę rozochoconych muszek. Wybiegł z niej i kiedy cieszył się, że zdołał je zostawić za sobą, zrozumiał, że ma kilka w ustach. Nie miał bladego pojęcia jak się tam znalazły, ale zaczął od razu wypluwać je na zewnątrz, jednocześnie denerwując te, które nie zamierzały opuszczać kwatery. Te, jeszcze bardziej się buntowały i wpełzały głębiej i głębiej. Część dotarła do żołądka, a pozostałe do płuc. Damian zacisnął dłonie na gardle, chcąc wedrzeć się do środka. Tracił oddech. Zataczał się. W końcu, ostatkiem sił zbliżył się do granicy jeziora i runął obojętnie na twarz.
W trzeciej przygodzie Koźmiński towarzyszył nikomu innemu, jak samemu detektywowi Majerowi. Był z nim w samochodzie. Oczywiście Majer nie miał o tym bladego pojęcia. Ruszył właśnie spod domu przy ulicy Wyzwoliciela i zmierzał w kierunku komisariatu, kiedy po raz kolejny usłyszał niepokojące brzęczenie, zrozumiał, że to nie elektryka. Gdzieś w samochodzie znalazła się jedna z tych parszywych much. Detektyw pomyślał nawet, że byłoby to wręcz mało prawdopodobne, gdyby żadnej ze sobą nie zabrał. Nabierał prędkości, kiedy spod kołnierza wyfrunęła tajemnicza generatorka bzyknięć. Usiadła na przedniej szybie, dokładnie na wysokości oczu detektywa. Majer zamachnął się ręką, chcąc ją odgonić, na co ta odfrunęła, by po dwóch sekundach wrócić z powrotem na miejsce. Ręka znowu trzepnęła w szybę, tym razem tak, żeby zabić. Nie trafiła, lecz mucha wyczuwszy powagę sytuacji postanowiła nie być obojętną. Zaczęła atakować twarz człowieka. Dolatywała blisko oczu. Dwukrotnie wleciała i wyleciała z męskiego ucha. Ostatecznie usiadła nawet na ustach człowieka. Na co ten, nie oszczędzając na sile, uderzył się w twarz. Majer jechał ze zbyt nadmierną prędkością, o czym nie miał pojęcia, i zbliżał się do zakrętu. Całe swoje skupienie poświęcił teraz na walkę z parszywą muchą. I kiedy ta usiadła mu na dłoni, tej, którą miał kurczowo zaciśniętą na kierownicy, wolną rękę zbliżył powoli do owada i zamachnął się, chcąc złapać ją w pięść. Sukces! Udało mu się!. Mucha wylądowała w garści. Lecz kiedy spostrzegł, co też dzieje się przed nim za oknem, było za późno na jakąkolwiek reakcję. Nie dalej niż metr od maski, stał betonowy filar mostu. Majer przerzucił wzrok na prędkościomierz. Wskazówka przekroczyła wartość 90. Samochód roztrzaskał się chwilę później. Oczy Majera wbiły się w kierownicę, a gęba rozdziawiła, niczym usta młokosa oglądającego po raz pierwszy nagie kobiece piersi. Z martwej zaciśniętej pięści, w asyście miłego pobrzękiwania, wolnym krokiem wysunęła się najpierw główka, a później tułów ze skrzydełkami. Mucha podfrunęła pod otwarte usta, z których ciekła strużka krwi i zadomowiła się wewnątrz.
Koźmiński żałował, że nie poznał jeszcze jednej wizji – tej dotyczącej psycho-naukowca. Choć może i mógł ją poznać, gdyby dano mu odrobinę więcej czasu. A może miała ona już zostać zagadką forever. Dręczyło go, w jaki sposób muchy zdołały wydostać się ze szklanych akwariów. Oczywiście była tam dziura, która im w tym niewątpliwie pomogła, ale skąd się tam wzięła. Czy zrobił ją ich stwórca – tajemniczy facet z domu na Wyzwoliciela, czy też one same były na tyle zdeterminowane i zmodyfikowane, że miały siłę, aby potłuc szybę? Hm, może i coś w tym było, skoro dotychczas zdołały zabić już trzech ludzi. A tak właściwie – razem z nim – to czterech.
Koniec