OPOWIADANIE – Otwarte – Damian Bralewski - KOSTNICA - POZORNIE MARTWA STREFA || Kostnica.Com.PL

OPOWIADANIE – Otwarte – Damian Bralewski

1

Światło zmieniło w końcu kolor z czerwonego na zielone. Mogli swobodnie minąć pasy. Przechodząc na drugą stronę jezdni zostawili za sobą rynek starego miasta i wkroczyli w jedną z głównych ulic. W niesionym przez wiatr powietrzu unosił się zapach pobliskich kwietników oraz mniej przyjemny dla nosa smród wypalonego tytoniu, pochodzący z niedopałków papierosowych porozrzucanych wśród ławek i koszy na śmieci. Po obu stronach znajdowały się odrestaurowane kamienice przedwojenne, sklepy z modną odzieżą i butami, bary, kawiarnie oraz restauracje. Wszystkie te punkty były już dawno zamknięte, a ulica pusta. Wątłe światła, ustawionych w równoległym rzędzie latarni wtórowały mdłemu blaskowi księżyca. Gwiazdy tliły się na niebie niczym rozżarzone węgielki. Pomimo późnej pory na zewnątrz było bardzo ciepło i przyjemnie.

Wręcz idealny czas na ,,mały’’ spacer, pomyślał Brandon. Idealny, gdyby nie było aż tak późno. Senność i zmęczenie drażniły go niczym za mały, gryzący sweter. Razem z Patricią spacerowali od około dwóch godzin i jego nogi odmawiały już posłuszeństwa.

– Trisha, możemy już wracać do domu? Albo przynajmniej przystanąć na chwilę? Nie mam już siły – powiedział Brandon.

– Nie zrzędź – odpowiedziała Patricia.

– Dziewczyno jest już prawie druga w nocy! Wiesz, jeśli zasnę po drodze to ty będziesz musiała nieść mnie na barana – oznajmił.

– Jak będzie trzeba to cię ponoszę –powiedziała Patricia.

Skierowała swój wzrok na lewą stronę chodnika, zobaczyła jak czarny, gruby kocur wyskakuje z zaciemnionego zaułka bocznej alejki i czmycha na drugą stronę głównej ulicy, tuż przed ich nosem. O nie, pomyślała, to się nie liczy.

– Ech… No dobrze – oznajmiła. – Zróbmy sobie mały odpoczynek na ławce. Potem pójdziemy do końca głównej i poczekamy tam na autobus. Może tak być, milordzie? – zapytała.

– Cała przyjemność po mojej stronie, milady – odparł Brandon.

Nim zdążyła się obejrzeć miał już w ustach niebieskiego Pall Mall’a i siedząc na ławce puszczał kółka z dymu.

– Nie sądzisz, że te kółka przypominają donutsy? Te które jemy często u Ferby’ego – zapytał Brandon.

– Cholerne świństwo – odpowiedziała Patricia.

Nie lubiła gdy palił. Nie, po prostu tego nie znosiła. Do tego ten głupkowaty wyraz twarzy jakim raczył ją teraz zaszczycić. – Wyrzuć to już – powiedziała. – Idziemy.

– Daj mi jeszcze odpocząć– odparł Brandon. – Dopale papierosa i możemy iść dalej.

Podrapał się po plecach i spojrzał na Patricię. Oho, pomyślał, chyba szykuje się kolejna krucjata mistrza zakonu ,,von Patricio’’.

– Brandonie D…

Patricia podskoczyła w miejscu i obróciła się za siebie.

– Słyszałeś to? Co to było? – zapytała – Coś jakby plasnęło.

– Trudno było tego nie słyszeć– odparł. – Twój chłopak właśnie zarobił kulkę, leć po pogotowie. Brandon położył się bokiem na ławeczce, wybałuszył oczy i wysunął język z lewej strony, tak, że dotykał on prawie jednej z desek.

– Zaraz może zarobić drugą, jeżeli szybko nie podniesie się z ławki – oznajmiła Patricia.

Brandon podniósł się z ławki, wyrzucił papierosa i wyprostował plecy.

– Wiesz co to było? – zapytała.

– Tak. Podmuch wiatru uniósł jakąś gazetę i trzepną nią w szybę – oznajmił. – O tam.

Brandon wskazał palcem na znajdujące się blisko nich podłużne, szklane pomieszczenie, usytuowane na parterze kamiennicy.

Patricia bez słowa ruszyła w stronę owego pomieszczenia i przystanęła na dłuższą chwilę, wpatrując się w szyby, po czym krzyknęła: -Brands! Chodź tu! To galeria obrazów. Ale pięknie!

Pięknie… Pięknie byłoby leżeć teraz w łóżku i spać jak suseł, pomyślał Brandon. No cóż, zobaczymy co tam macie, powiedział do samego siebie i ruszył w stronę Patricii. Ciekawiła go muzyka, czy pisarstwo, lecz malarstwo nie leżało w kręgu jego zainteresowań.

Wystawa galerii składała się z trzech części. Pierwsza z nich, zdecydowanie najdłuższa znajdowała się po lewej stronie. W tej części umieszczono większość obrazów wystawy i to właśnie tej części przypatrywała się Patricia. Środkową część stanowiły szklane drzwi wejściowe z malutkim przedsionkiem. Po prawej stronie galerii mieściła się reszta obrazów wystawy. Wszystkie szklane szyby obłożone były ręcznie zdobionymi drewnianymi framugami, które idealnie wpasowywały się w staroświecki wystrój tego miejsca. Na górze nad szybami wystawy znajdowały się czerwone markizy, przypominające kształtem przecięty w pół kapelusz dorodnego grzyba.

Brandon podszedł do Patricii i spojrzał w dół. Na chodniku leżał sfatygowany egzemplarz Newsweeka. Prawdopodobnie był to sprawca próby włamania. Mamy świadków, pomyślał Brandon.

– Patrz jaki piękny obraz – powiedziała Patricia, wskazując na duży obraz w złotej, plastikowej ramie. – Chciałabym mieć taki w swoim pokoju – oznajmiła.

– Mnie się tam nie podoba – odparł Brandon.

Obraz, który wskazała Trisha stanowił zbiorowisko kolorowych kresek, kółek, maźnięć oraz rozmaitych aur. Brandonowi przypominał on przedszkolne bohomazy. Jego uwagę przyciągnął sąsiedni obraz, stojący nieco wyżej na drewnianej sztaludze. Przedstawiał on jesienny krajobraz lasku, przez który przedziera się skromny strumyczek otoczony zewsząd kulistymi kamieniami.

– Ten jest piękny – powiedział Brandon wskazując palcem na obraz ukazujący fragment lasu ze strumieniem.

Patricia skierowała wzrok na Brandona, po czym powiedziała:

– E tam… Według mnie jest zbyt monotonny i senny.

Senny… pomyślał Brandon.

– Ja lubię obrazy, na których coś się dzieje – oznajmiła.

– To może ten ci się spodoba – rzekł wskazując na obraz znajdujący się w lewym, dolnym rogu wystawy, tuż przy samej szybie – Dla mnie jest bomba!

Obraz przedstawiał dwa walczące ze sobą wilki. Stały na niewielkim, zielonym wzgórzu, dookoła którego roztaczał się przerzedzony, iglasty las. Oba wilki miały otwarte szczęki i stały na tylnych łapach. Jednemu z nich ściekała krew z zębów, która spływając drobnymi strużkami w dół utworzyła w okolicy szyi czerwoną plamę na futrze zwierzęcia.

– Jest jakiś dziwny – oznajmiła Patricia. – Ale przynajmniej…

– … cos się na nim dzieje– dokończył Brandon i puścił jej oczko. – Dziwny to jest dopiero ten…

Wskazał na duży obraz znajdujący się na samym środku wystawy. Obraz opierał się o stalową sztalugę pomalowaną na czarny kolor. Pod względem rozmiarów był największym dziełem tej części wystawy.

Ukazywał słabo oświetlone pomieszczenie, do którego przez okno znajdujące się w tylnej ścianie wpadała słaba łuna światła. Tylna ściana i okno, wraz z drewnianym stolikiem oraz lekko wsuniętym pod niego krzesłem stanowiły dalsze tło obrazu. Na drugi plan wysuwały się drewniana szafa i mały kredens znajdujące się po lewej stronie obrazu oraz niewielkie łóżko, stojące na białych, cienkich, stalowych nóżkach, po prawej stronie. Na kredensie umieszczona była srebrna taca z pustymi, plastikowymi strzykawkami oraz dwie, małe, szklane buteleczki, przypominające te, w których trzyma się lekarstwa. Pościel oraz prześcieradło łóżka były białe i nosiły na sobie wyraźne ślady użytkowania. Poduszka i kołdra leżały pogniecione na skraju materaca. Na bocznych ścianach pokoju nie wisiał ani jeden obraz. Biel ścian oraz przedmiotów znajdujących się w pomieszczeniu kontrastowała z panującymi w nim półmrokiem.

Na pierwszym planie, niemal od górnej do dolnej ramy obrazu rozciągała się czarna postać. Czarna postać to najtrafniejsze określenie tego, co stało na środku pokoju. Były to kontury drobnego człowieka, o długich włosach, wypełnione od środka przez jednolitą czerń. Zupełnie jakby ktoś wyciął głównego bohatera obrazu nożyczkami. Falista linia w dolnej części postaci, znajdująca się tuż przy podłodze mogła świadczyć, że ma ona na sobie sukienkę, sięgającą aż po kostki.

– Ten obraz przyprawia mnie o dreszcze – powiedziała Patricia. – Myślisz, że autor obrazu celowo nie namalował zwyczajnej postaci?

– Nie wiem – odparł Brandon. – Może bohater obrazu wyszedł na chwilę na papierosa.

Brandon wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i podpalił sobie Pall Mall’a.

– Ten obraz mi się nie podoba, jest ponury i smutny – oznajmiła Patricia. – Jak myślisz co to za pomieszczenie?

– Te na obrazie? – zapytał.

– Tak – odpowiedziała.

– Nie wiem. Przypomina mi pokój mieszkalny na oddziale jakiegoś szpitala – powiedział. –Ale może to zwykły pokój. Lepiej stąd pryskajmy, zaraz może lunąć.

Na ulicy zerwał się porywisty wiatr. Oboje spojrzeli w górę. Większość nieba pokrywały ciemne, gęste chmury. Księżyc zniknął za ich pierzastą powłoką. Na ciele Brandona pojawiła się gęsia skórka, miał na sobie jedynie koszulkę bez rękawów. Spojrzał się na Trishe. Wiatr potargał jej włosy i teraz nie było widać jej twarzy. Pomyślał, że włosy zakrywające jej buzię przypominają mu kurtynę w teatrze. Rozbawiło go to.

– Kurczę, a ja tak strasznie chciałem się dziś jeszcze poopalać – rzekł.

Patricia stała nieruchomo przez chwilę, po czym podniosła rękę i wymierzyła kuksańca Brandonowi. Ten uchylił się i odskoczył w bok.

– Pudło – powiedział. – Dobra, Pat, myślę że na nas już pora…

W tej chwili zorientował się, że mówi już tylko do powietrza. Patricia podbiegła do prawej strony wystawy. Brandon bez chwili namysłu ruszył w jej kierunku. Po drodze zatrzymał się przed wejściem do galerii. Na szklanych drzwiach przyklejono białą karteczkę z napisem ,,ZAMKNIĘTE’’. Wyżej, nad drzwiami widniał bogato zdobiony, złoty szyld z wygrawerowanymi słowami: ,,Kociołkowa Galeria-szczypta wyobraźni i naparstek finezji’’ . Brandon pomyślał, że nazwa jest owszem, niczego sobie, ale…

– Braaaands! Chodź tu, szybko! – krzyknęła Patricia. – Tutaj, tu…

Brandon podbiegł natychmiast do Trishy. Spojrzał na nią. Trzymała obie dłonie na policzkach, jej oczy rozszerzyły się i wyglądały teraz jak piłeczki do ping-ponga, miała szeroko rozdziawione usta. Obrócił głowę w stronę szyby i szybko odskoczył do tyłu.

– O ja pier…! Tam jest człowiek! Zobacz! Widzisz!? – krzyknął.

– No przecież widzę! –powiedziała Patricia – Co ona tu robi?!

– Nie wiem – odparł Brandon. – Musimy stąd uciekać i to już! To pewnie włamywacze!

Zapadła krótka cisza.

– Ej, czekaj… – powiedziała Trisha, przytrzymując go za prawe ramię. – Ona coś pokazuje, trzyma coś w ręku…

Za szybą wystawy stała smukła postać. Miała długie, jasne włosy i niesamowicie białą cerę. Wymachiwała co i rusz swoimi żylastymi, kościstymi rękoma we wszystkie możliwe strony. Postać poruszała cały czas swymi ustami próbując coś powiedzieć, ale Brandon i Trisha nic nie słyszeli.

– Co ty wyprawiasz? – zapytała Patricia.

– Dzwonię na policje – odparł.

– Daj spokój, odłóż to! – powiedziała.

– To co w takim razie proponujesz? – zapytał.

W tym momencie usłyszeli solidne puknięcie w szybę. Biała postać stanęła nieruchomo, po czym powoli wyciągnęła przed siebie rękę, trzymała w niej mały, srebrny kluczyk i wskazywała na niego drugą, wolną ręką. Następnie złożyła dłonie w geście modlitwy i potrząsnęła nimi lekko, powtarzając ten ruch trzykrotnie. Na sam koniec odsunęła się na wewnętrzny kraniec wystawy, z dala od szyby i pokazywała na coś spuszczoną ręką.

– Ona o coś prosi – powiedziała Trisha.

– Tak, tylko o co? – zapytał Brandon.

– Chodź, podejdziemy bliżej – oznajmiła. – Ona na coś pokazuje tylko my stąd nie widzimy.

Brandon i Trisha, trzymając się za ręce wykonali jeden, długi krok w kierunku galerii, po czym rozpletli je i każde z nich złożyło swoje dłonie w daszek, przykładając go tuż nad brwiami. Oparci dłońmi i nosami o szybę dostrzegli, że biała postać wskazuje na czarną kłódkę. Kłódka zabezpieczała kraty, składające się z dwóch skrzydeł. Pomiędzy prętami krat, w małych pierścieniach znajdujących się na różnej wysokości umieszczone były sygnatury brzuchatego kotła.

– Ona chce żebyśmy ją wypuścili – powiedziała Patricia. – Ma w ręku klucz, ktoś zamknął ją na oknie wystawy.

Zapadła niezręczna cisza.

– Matko… ciekawe ile godzin tam już siedzi…– powiedziała.– Pomóżmy jej.

– To by się zgadzało – odpowiedział Brandon – Tylko jest jeden problem. Nie mamy jak wejść do środka galerii, by otworzyć jej te kraty…

– Kurna… – powiedziała Trisha. – Sprawdź drzwi wejściowe, może ktoś zapomniał ich zamknąć na klucz.

– Raczej nie… Widziałem… – kiedy Brandon wyrażał swoje wątpliwości Patricia pchnęła go w stronę szklanych drzwi wejściowych. Zatoczył się lekko, zrobił trzy kroki do przodu i spojrzał na drzwi. Stał przez chwilę jak osłupiały. Przetarł oczy i ponownie zerknął na szklane drzwi. Nie, pomyślał. To niemożliwe. Ogarnął go niepokój i strach, chciał jak najszybciej uciekać z tego miejsca. Na szybie przyklejona była identyczna biała kartka, tyle że teraz widniało na niej słowo : OTWARTE. Wyciągnął prawą rękę i nacisnął na klamkę. Czuł jak zimny pot ścieka mu po plecach i skroniach. Drzwi ustąpiły.

– Widzisz, mówiłam! – powiedziała zza jego pleców Patricia – Ale mamy szczęście! Znaczy, ona… hehe

– Ale gdy przechodziłem tędy wcześniej, na kartce było napisane ZAMKNIĘTE – powiedział Brandon. – Naprawdę…

– Ty chyba nigdy nie dasz sobie z tym spokoju – powiedziała.

– Z czym? – zapytał..

– Z niczym – odpowiedziała Trisha. – Włazimy do środka, ona potrzebuje pomocy.

Minęli krótki przedsionek i stanęli tuż za progiem. W staroświeckim lokalu panował półmrok. Galeria była jednym wielkim pomieszczeniem, które podobnie jak wystawa dzieliło się na trzy części. W lewej kondygnacji galerii stało opartych o ścianę mnóstwo drewnianych i metalowych sztalug, a na ziemi spoczywały puste, białe płótna. Obok nich ustawione było duże, drewniane biurko, na którym leżały stosy papierów. Ta część pomieszczenia przypominała archiwum dokumentów, bądź miejsce, w którym dokonuje się zakupu. W prawej części galerii leżały na ziemi dziesiątki obrazów, jedne namalowane i gotowe do sprzedaży, inne niedokończone lub namalowane w połowie. Pod nimi, na podłodze leżała rozciągnięta wielka, biała folia. Na ścianach prawej kondygnacji wisiały wielkie obrazy oraz mnóstwo złotych lampionów. W rogu znajdowała się ogromna, staroświecka skrzynia, ze złotymi klamrami, przypominająca wyglądem skarb piratów.

Środkowa część galerii była zdecydowanie najwęższa. Pomiędzy prawą i lewą kondygnacją znajdowały się płaskie i szerokie schody, prowadzące w dół, do drewnianych drzwi. Po bokach, od progu schodów do samych drzwi rozciągały się równolegle dwa, białe murki, tak że miejsce to przypominało zejście do piwnicy.

To pewnie magazyn, pomyślał Brandon.

– Masz latarkę? – spytała Patricia –Trochę tu ciemno.

– Tak, jeżeli chcesz to mam jeszcze klucz francuski – powiedział Brandon.

– I właśnie o tym cały czas mówie – powiedziała, wymierzając mu lekkiego kuksańca w ramię. Tym razem trafiła.

– Mam latarkę w telefonie – oznajmił Brandon.

Wyciągnął z kieszeni poobijanego i zasłużonego Samsunga. Patricia dostrzegła jak wciska nerwowo klawisze telefonu.

– No tak… – powiedział. – Rozładował się oczywiście wtedy, gdy jest najbardziej potrzebny. Weźmy twój.

– Nie zabrałam ze sobą – powiedziała.

– No cóż… W takim razie idźmy powoli i trzymajmy się prawej strony – oznajmił.

Gdy Brandon i Trisha szli w kierunku wystawy, przemierzając czeluści wschodniej części pomieszczenia Brandon rozmyślał kiedy ostatnio bał się tak bardzo, jak w tej chwili. Kiedy starsi koledzy z gimnazjum przyparli go do ściany i żądali od niego kieszonkowego? Kiedy zarysował nowy samochód ojca? A może wtedy, gdy Trisha siedziała w łazience z testem ciążowym?

Po krótkiej chwili namysłu stwierdził, że z wszystkich tych sytuacji tylko ostatnia może być porównywalna do stanu w jakim się teraz znajdował. Trzeba wypuścić te kobietę i jak najszybciej się stąd zmywać, pomyślał.

– Czujesz te zimno? – spytała Patricia, zatrzymując się w miejscu.

– Czuje je odkąd przekroczyliśmy próg tej cholernej galerii – odparł. Myślałem, ze tylko ja to czuję – dodał, łapiąc się za koszulkę.

Kiedy Brandon i Trisha pokonywali kolejne metry prawego skrzydła galerii, poczuli nieprzyjemny, intensywny zapach, smród gnijącej farby. Gdy znaleźli się na półmetku drogi, intensywny smród zamienił się w silny odór.

– O matko, ja już dalej nie mogę – powiedziała Patricia – Co za smród!

– Ciii – powiedział Brandon. – Słyszałaś to? – zapytał.

– Niby co? – zapytała Trisha.

Nastała dziesięciosekundowa chwila ciszy, która zdawała się być dla nich wiecznością.

– Nic, nic. Sły… – zająknął się. – Przepraszam, chyba mi się tylko wydawało.

Z prawego końca galerii dobiegł szybki i donośny brzdęk, tak jakby ktoś trzasnął furtką. Zaraz po nim nastąpił głuchy huk, podobny do tego, jaki robią ludzie wpadający po pijaku w jakiś przedmiot. Brandonowi i Trishy zamarły serca. Żadne z nich nie śmiało ruszyć się z miejsca nawet o milimetr. Kiedy stali w bezruchu, niczym kamienne posągi, przez ich twarze przeleciał silny strumień powietrza. Zniknął równie szybko, jak się pojawił.

Gdy szok ustąpił miejsca strachowi, Brandon i Patricia obrócili ku sobie twarze., po czym pobiegli przed siebie. Gdyby ten ,,bieg’’ przełożyć na szkolną ocenę z lekcji wychowania fizycznego z pewnością oboje otrzymaliby stopień celujący.

Dysząc i sapiąc przykucnęli przy ścianie, na której wisiał drewniany, podłużny zegar. Za szklaną gablotką, na białej, blaszanej tarczy wskazówki zegara pokrywały się w punkcie 0. Gdy Brandon podniósł się do góry i spojrzał na ścianę zorientował się, że wskazówki zegara stoją w miejscu. Najwidoczniej zegar jest popsuty, pomyślał. Obrócił wzrok w prawą stronę. Za zamkniętymi na kłódkę skrzydłami krat znajdowały się odwrócone tyłem obrazy. Zauważył, że Patricia stoi obok niego i patrzy się w to samo miejsce. Przestępując z nogi na nogę poczuł, że jego buty i skarpetki są wilgotne. Brandon spojrzał w dół i dostrzegł, że stoi w wielkiej kałuży białej farby. Obok kałuży leżała wywrócona na bok, blaszana puszka, a na prawo od niej rozciągały się ślady. Z łatwością stwierdził, że nie należą one do żadnego z nich. Mimo tego, iż w galerii panował teraz półmrok, widział wyraźnie odciśnięte na podłodze ślady niewielkich, bosych stóp, wzrok przywykł mu już nieco do ciemności, w dodatku ślady były białe…

Patricia stała przed kratami wystawy i tępo wpatrywała się w odwrócone tyłem obrazy. Jej wyraz twarzy przypominał teraz zdziwioną minę małej dziewczynki, która zobaczyła właśnie u swojej koleżanki nową lalkę, znacznie ładniejszą od jej starej zabawki. Wyciągnęła prawą rękę i dotknęła kłódki. Obróciła ją w dłoni, a następnie pociągnęła w dół z całej siły. Ani rusz… Następnie położyła obie dłonie na pionowych prętach krat i szarpnęła do siebie. Zamknięte. Spróbowała jeszcze trzy razy. Bezskutecznie…

Za szybą wystawy, na której stała wcześniej postać białej kobiety, nie było teraz nikogo.

Patricia poczuła jak jej cały, uporządkowany i logiczny świat gaśnie powoli niczym zapałka. Odniosła wrażenie, że galeria jest jak gigantyczny, czarodziejski cylinder, a schowanymi w nim królikami jest ona i Brandon. Abra-kadabra, było, a nie ma – powiedziała sama do siebie, po czym roześmiała się.

Trisha uświadomiła sobie, że nie chce spędzić w tym pomieszczeniu ani sekundy dłużej, obróciła się dookoła i ujrzała w oddali Brandona, zmierzającego do centralnej części galerii. Za kilkanaście sekund zejdzie schodami w dół i … O nie!, pomyślała.

W jej głowie ukazały się obrazy, zmieniały się szybko, jeden po drugim, niczym zdjęcia ukazywane na slajdach projektora. Pusta postać, kobieta zamknięta na wystawie, strumień powietrza, ślady na podłodze…

– Brands! – zawołała. – Stój natychmiast! Nie wchodź tam!

Patricia krzyczała do swojego chłopaka biegnąc po ciemku w jego stronę. Niestety było już za późno. Brandon był w środku. Kiedy zniknął jej z oczu drzwi znajdujące się u podnóża schodów zatrzasnęły się z ogromnym hukiem.

Patricia dostrzegła przez dolną szparę w drzwiach, jak w pomieszczeniu, do którego wszedł przed chwilą Brandon zapala się i gasi światło. Usłyszała przeraźliwy trzask, przypominający odgłos wyłamywania wielkiej gałęzi.

Gdy dobiegła do drzwi, zaczęła z całej siły uderzać pięściami w ich drewnianą powierzchnię. Mimo bólu, jaki towarzyszył teraz jej zaciśniętym dłoniom, nie ustawała w działaniu. Kiedy wymierzała kolejne ciosy poczuła, że jej stopy są mokre. Spojrzała w dół i zobaczyła, że spod dolnej szpary drzwi wycieka ciemna krew. Krew sączyła się powoli, tworząc cuchnącą, ciepłą kałużę.

– Brandon! – krzyczała. – Nie! Uciekaj stamtąd!

Patricia oparła głowę o drzwi i zaczęła głośno płakać. Kiedy kolejny raz uderzyła w nie pięściami, poczuła jak ustępują.

Wykonała dwa kroki do przodu. Stare, drewniane deski podłogi skrzypnęły pod jej ciężarem. W pomieszczeniu panowała prawie całkowita ciemność. Pośród mroku dostrzegła jedynie prostokątne kontury wielkich przedmiotów, rozstawionych po obu stronach pomieszczenia.

– Brands…? – zapytała na głos.

– Brandy… ?

Patricia nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Jedynym dźwiękiem zakłócającym obecną ciszę był jej płytki oddech. Przez ułamek sekundy wyobraziła sobie, jak siedzi w ciepłym, bezpiecznym autobusie, wtulona w swojego chłopaka. To dodało jej trochę odwagi. Postąpiła kolejny krok naprzód.

– Bra-aaa!

Pytanie Patricii przerodziło się w głośny pisk. W pomieszczeniu zrobiło się jasno. Po krótkiej chwili nastąpiła ponownie ciemność. Zupełnie, jakby ktoś bawił się włącznikiem światła.

Patricia stała skamieniała wśród mrocznych czeluści. To co zobaczyła, to nie mogła być prawda.

W oświetlonym przez kilka sekund pomieszczeniu dostrzegła pod tylną ścianą zamurowane okno oraz znajdujący się poniżej stolik. Po prawej stronie mignęły jej przed oczami drewniana szafa i kredens, na którym spoczywały małe, szklane buteleczki. Po lewej ujrzała stare, zaniedbane, szpitalne łóżko. To jest pokój z …

Płytki oddech Patricii zamienił się w krótkie spazmatyczne szlochy oraz pojękiwania. Tak bardzo chciałaby teraz stąd uciec. Wziąć Brandona i pobiec daleko, jak najdalej stąd. Zanim rozeszliby się do swoich domów, Brandon z pewnością pocałowałby ją na pożegnanie i powiedział jak bardzo ją…

– Aaaaa!

Patricia krzycząc, upadła na kolana. Coś uderzyło ją w plecy. Znajdujące się za nią drewniane drzwi zatrzasnęły się z hukiem. W pomieszczeniu zrobiło się widno. Patricia podniosła się do góry i w blasku lampy ujrzała unoszącego się nad ziemią Brandona. Lewitował na środku pokoju. Jego ciało ułożone było w pozycji krzyża, z twarzy i dłoni spływały mu stróżki krwi.

– Matko Boża! – krzyknęła. – Braands!

Chciała ruszyć mu na pomoc, ale w tej samej chwili dostrzegła coś, co sparaliżowało jej całe ciało.

Zza ramion Brandona wysunęła się postać białej kobiety. Pocałowała go w policzek swoimi sinymi ustami, po czym pogładziła jego podbródek palcami kościstych dłoni. Mimo że postać kobiety nie miała ani oczu, ani zębów, Patricia dostrzegła na jej twarzy perfidny uśmiech.

– Ty suko! – wrzasnęła i ruszyła w jej kierunku.

Kiedy zbliżała się już do swojego chłopaka, poczuła mocne uderzenie w okolicy brzucha.

Cios odrzucił ją do tyłu o kilka metrów.

Przeleciała przez cały pokój niczym szmaciana lalka, po czym rąbnęła plecami w drewniane drzwi. Nie mogła złapać oddechu. Światło lampy ponownie zgasło. W całym pomieszczeniu zapanował mrok. Z ciemnej otchłani dobył się grzechoczący, przeciągły rechot, przypominający śmiech hieny.

Patricia walczyła ze sobą, by nie stracić przytomności. Resztkami sił podniosła się na nogi. Obrzydliwy śmiech ustał, ale wiedziała, że zaraz…

Światło lampy rozbłysło na nowo. Trisha oparta plecami o drewniane drzwi z przerażeniem obserwowała jak postać białej kobiety krąży wokół ciała Brandona, po czym wlewa się do jego środka poprzez otwarte usta.

– Niee! – krzyneła.

Wszystkie przedmioty znajdujące się w pomieszczeniu zaczęły intensywnie wibrować. Krzesło i stół szurały samoistnie po deskach podłogi, uderzając rytmicznie o starą szafę. Z drewnianego kredensu pospadały wszystkie szklane buteleczki i strzykawki. Z rogów pomieszczenia wzniosły się w powietrze pędzle oraz blaszane wiadra wypełnione farbą. Przedmioty wibrowały coraz intensywniej. Patricia miała wrażenie, że zaraz wybuchną. Stała nieruchomo, opierając się o drzwi. Była zbyt zszokowana, by zrobic cokolwiek.

Po chwili w pomieszczeniu rozpętał się istny huragan. Wokół ciała Brandona utworzyła się trąba powietrzna, której wirowały drewniane meble i przedmioty. Pędzle zanurzały się w wiadrach i wystrzeliwały na oślep farbę. W blasku lampy przypominały jęzory wężów plujących zaciekle jadem. Niektóre z rzeczy krążących dookoła Brandona odłączały się od powietrznego pierścienia i wystrzeliwały z dużą szybkością w różne strony.

Patricia przykucnęła i schowała twarz we własnych dłoniach. Bała się, że jakaś rzecz może trafić prosto w nią. Między środkowym, a wskazującym palcem zrobiła małą szczelinę tak, by móc obserwować co dzieje się w pomieszczeniu.

Z ciała Brandona wydobył się przeciągły rechot, który zjeżył jej wszystkie włosy na głowie. Przypominał obłąkany, zwierzęcy śmiech szaleńca.

Patricia zaobserwowała, że z przedmiotów krążących w wirze zaczynają wychodzić wszystkie śruby. Metalowe kolce wzbiły się w powietrze, tworząc zwarty szyk, po czym wystrzeliły w jej stronę. Chciała się ruszyć, ale nie mogła się przemóc. W tym momencie zdała sobie sprawę, jak naprawdę czuje się dzikie zwierze, przyłapane nocą przez reflektory pędzącego na nie auta. Jej serce zamarło w bezruchu.

Śruby uderzyły z hukiem o powierzchnię drewnianych drzwi. Patricia otworzyła oczy. W ostatniej możliwej chwili odskoczyła w bok, unikając ostrzy stalowych żądeł. Leżąc na podłodze, dostrzegła, że za głową jej chłopaka znajduje się wielka, ostra, blaszana płachta. Blacha uniosła się na chwilę do góry, po czym opadła w dół, przecinając szyję Brandona. Jego głowa opadła na ziemię niczym wielki, dorodny owoc. – Nieee!

Patricia zawyła żałośnie na całe gardło. Jej krzyk nie trwał jednak zbyt długo. Ostrze blachy zbliżało się powoli w jej kierunku. Wiedziała co będzie dalej.

Przerażona, próbowała podnieść się do góry. Coś pociągnęło ją jednak w dół i upadła. Patricia obejrzała się za lewe ramię. Dostrzegła, że jedna ze śrub wbiła się w drzwi, przebijając przy okazji jej sweter.

Spojrzała za siebie po raz ostatni, po czym zaczęła mocować się ze śrubą. Miała mało czasu. Metalowe ostrze było już bardzo blisko.

W pomieszczeniu rozległ się głuchy trzask kruszonego drewna. Ogromne ostrze uderzyło w drewniane drzwi, miażdżąc ich dolną część. Z oddali dobył się wściekły, demoniczny wrzask.

Patricii udało się opuścić piwniczne pomieszczenie, pędziła przed siebie z niewiarygodną szybkością.

Kiedy wbiegała po schodach, zahaczyła nogą o ostatni stopień i runęła na podłogę. Podniosła się na kolana, spojrzała za siebie.

Na swoim lewym ramieniu dostrzegła chudą, żylastą dłoń, z długimi, kościstymi palcami. Dłoń pokryta była trupio-bladą skórą.

Serce zamarło jej w piersi.

Palce trupiej dłoni spoczywały na jej obojczyku, wybijając na nim równomierny takt.

– O nie… to się nie liczy… – wyszeptała.

 

2

 

CITY NEWS 24H

 

27 lipca, 2016

 

W nocy z 26 na 27 lipca w okolicach rynku głównego, centrum miasta zginęło dwóch dwudziesto-dwulatków.

Brandon D. oraz Patricia T. zostali odnalezieni o siódmej nad ranem we wnętrzu galerii obrazów ,,Kociołkowa galeria’’.

Policja nie znalazła do tej pory żadnych poszlak, pozwalających na zidentyfikowanie sprawców morderstwa.

Rodziny ofiar oraz przedstawicielstwo lokalnej władzy proszą o kontakt osoby, które mogą wiedzieć coś w tej sprawie.

 

TEL. KONTAKTOWY

3

 

Deszcz uderzał rytmicznie o parasole oraz markizy pobliskich sklepów. W duszną, lipcową noc zdawał się być wybawieniem. Wśród ulewy, jedną z głównych ulic starego miasta podążała młoda para. Robbie i Jane Collinsowie wracali właśnie z małej imprezy w Wade’s Bar. Ich wspólny przyjaciel William świętował dziś w najlepsze.

– Dajesz wiarę? Willy będzie ojcem! – powiedział Rob.

– Aż trudno w to uwierzyć – odpowiedziała. – Tyle lat go znam, dosłownie od małego brzdąca, a teraz sam będzie miał takiego w domu…

– To znaczy, za jakiś czas – dodała po krótkiej chwili konsternacji.

Oboje zaśmiali się głośno i serdecznie. Dzisiejszego wieczoru świętowali dość długo i hucznie. Byli mocno podpici.

Przemierzając lewą stronę ulicy, spoglądali co jakiś czas na znajdujące się tam reklamy i sklepy. W pewnym momencie weszli pod dorodną, czerwoną markizę. Chcieli chodź na chwilę uniknąć padającego deszczu.

– Ja piernicze! Patrz! – wykrzyknął nagle Robbie, pokazując palcem na szybę wystawy. – W tym sklepie jest jakaś babka! Zamknęli ją za kratami wystawy!

Jane podeszła do niego i przyjrzała się kobiecie stojącej za szybą. Miała śnieżnobiałą cerę i jasne włosy, pokazywała na kraty.

– Eh… trzeba będzie jej pomóc – powiedziała. – Idź zobacz drzwi, może są otwarte. Ja spróbuje zadzwonić po pomoc – dodała.

Jane wyjęła torebkę i zaczęła grzebać w poszukiwaniu telefonu. Lało jak z cebra. Po krótkiej, osobistej rewizji zorientowała się, że komórka musiała zostać w barze. Nie znalazła jej w torebce, a kieszenie spodni były puste.

– Rob! – krzyknęła. – Zgubiłam telefon! Nic z tego!

Stała przed szybą wystawy. Była przemoczona do suchej nitki. Jej krótka, przycięta grzywka przykleiła się do czoła. Spojrzała na białą kobietę. Nadal pokazywała na kłódkę, co jakiś czas składała ręce w geście modlitwy.

– Nie bój się, zaraz cię wypuścimy – powiedziała do szyby. – Musimy tylko…

– Jany, chodź tu! – wykrzyknął Rob. – Otwarte!

 

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *