OPOWIADANIE – TIR- JAKUB LUBERDA
|Biała scania mozolnie wspinała się w górę drogi wiodącej przez wielokilometrową głuszę po zboczu góry. Długie światła ciężarówki padały na przydrożne sosny i Krzysztof Szuchta miał wrażenie, że ktoś lub coś przemyka się między drzewami. Aż ciarki przeszły mu po plecach. Sięgnął po pokrętło ogrzewania, ale było już przekręcone na maksa. Dlaczego więc panowało w kabinie takie zimno?
Kierowca spostrzegł, że całą trasę przejechał na wstrzymanym oddechu. Niechętnie dawał wiary temu, co o Szepczącym Lesie mówiono, ale w życiu zdarzyło mu się przeżyć coś, czego nie potrafił ogarnąć rozumem. To miejsce sprawiało, że część jego jaźni operowała na zwierzęcym instynkcie przetrwania. Jaszczurza partia mózgu huczała jak rozpalony piec.
Krzysiek mógłby pojechać zwykłą, długą trasą, ale wybierając tę nie tylko zyskiwał więcej czasu z żoną Renatą i dziećmi, ale i pieniądze z oszczędności, jakie jechanie skrótem przynosiło.
Teren wznosił się ponad przydrożny las i wkrótce wóz kołysał się na jezdni zawieszonej nad wysokim urwiskiem. Po prawicy Krzyśka piętrzyła się wysoka skarpa. O tej porze nie spodziewał się tu nikogo zastać, toteż nikt nie powinien zajechać mu drogi z naprzeciwka.
Oby tylko był jedynym, który na ten pomysł wpadł. Zwykle, gdy próbował ominąć korek, jadąc mniej uczęszczaną drogą, pakował się w sam środek innego. Podobnie, gdy próbował wyjechać przed weekendem, o godzinę wcześniej lub później. Jakby pozostali kierowcy czytali w jego myślach.
Pojazd minął zakręt, gdy silnik fuknął i zgasł. Krzysiek próbował kilkukrotnie przekręcić klucz w stacyjce, ale na darmo. Wypuścił z frustracją powietrze przez usta złożone w dziubek. Już chciał wysiąść, ale instynkt kazał mu się wstrzymać. Ogarnął go trudny do wytłumaczenia lęk. Odnosił wrażenie, że jest obserwowany. Mimo niskiej temperatury w kabinie, czuł, że się poci i wilgotnieją mu dłonie.
Zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Nijak nie uspokoiło to jego serca, które podskakiwało jak szklanka z wodą na hotelowym stoliku w filmie o trzęsieniu ziemi.
Uczucie jednak szybko zniknęło. Za to rozległy się hałasy dochodzące z dachu.
Wpierw Krzysiek myślał, że to grudy ziemi i kamienie z erodującego zbocza, jednak te zdawały się przemieszczać. Krzysztof poczuł ucisk w dołku. Jego przyspieszony oddech już przygotowywał organizm na program „wpierdol lub spierdol”. Odgłosy nie ustawały. Pocieszał się, że to sowy walczące o teren, ale nieszczególnie go to przekonywało.
Wtedy coś huknęło o szybę obok kierownicy. Krzysiek odwrócił głowę i zobaczył dziwnego człowieka z łapami na szybie, wpatrzonego w niego z rozdziawioną gębą. Był łysy i miał puste oczy ryby głębinowej. Krzych odniósł wrażenie, że jego skóra była przezroczysta i biło z niego światło, jakby był napromieniowany. Wydawał się przy tym zupełnie goły.
Krzysiek nie mógł się poruszyć, przekonany, że jeśli to zrobi, to COŚ go zauważy. Czuł, że od wstrzymywanego oddechu zaraz rozsadzi mu płuca.
Pokraka opuściła ręce i pomknęła na tyły TIRa.
Krzysztof nie słyszał klapnięcia stóp przy zeskoku. Głowa dziwadła pozostała na tym samym poziomie, gdy odchodziło. Zupełnie, jakby nie potrzebowało stać na progu, by zajrzeć do kabiny. Takie było wysokie.
Krzysztof wypuścił powietrze dopiero wtedy, gdy dziwny stwór sobie poszedł. Niestety szybko przekonał się, jak dalekie było to od prawdy. Wozem zakołysało, choć nieznacznie. Kierowca przez chwilę bał się, że dziwak będzie chciał go zepchnąć z autem do przepaści, ale roześmiał się nerwowo, gdy uświadomił sobie, że to niemożliwe dla jednego osobnika.
Przestało mu być do śmiechu, gdy pojawiło się kolejne szarpnięcie. Tym razem silniejsze. We wstecznym lusterku zobaczył dodatkowe pary rąk. TIRem zakołysało nie na żarty.
Jak to możliwe?
Krzych zauważył, że ręce mu się trzęsą. Otarł pot z czoła i spróbował odpalić pojazdd jeszcze raz, ale bez skutku.
Rozważał, czy nie wyjść z auta i pobiec przed siebie, gdy poczuł swąd.
Samochód się palił.
Krzych odkaszlnął i sięgnął po głośnik CB radio, lecz nikt nie odbierał. Zamiast zwyczajowego szumu usłyszał dziwny, nerwowy język, kłótnię. Klekot, jakby kilka osób próbowało dogadać się z przeciętymi gardłami.
Nagle doszedł do wniosku, że to maszkary komunikują się na jego częstotliwości. Niewykluczone, że nie tylko usłyszeliby, ale i zrozumieli, co mówi kolegom w trasie.
Sięgnął po telefon komórkowy, lecz zaraz odrzucił go roztrzęsiony ekranem do siedzenia. Na wyświetlaczu widział twarz białej pokraki. Wyglądała, jakby próbowała znaleźć wejście przez komórkę do kabiny.
Ciężarówką szarpnęło kolejny raz i kierowca uderzył głową o boczną szybę. Poczuł drapanie w gardle i począł się dusić, gdy kabinę wypełnił zapach wnętrza foliowego opakowania kawy zbożowej z darów unijnych.
Benzyna.
Musiał się natychmiast wydostać. Ale którędy? Widział pokraki w bocznym lusterku. Na pewno usłyszałyby otwieranie drzwi. Pozostawał jedynie wywietrznik, ale jak wtedy zejdzie z paki niezauważony? Czy udałoby mu się doskoczyć z dachu do skarpy nad drogą?
Krzysiek nerwowo spojrzał w lusterko. Wydawało mu się, że widział za zakrętem błysk światła, ale gdy po chwili nic się nie pojawiło, uznał, że mu się to tylko przywidziało.
Kolejne szarpnięcie. Tym razem wóz cudem powrócił na koła.
Krzych pożegnał się w myślach z bliskimi i poczekał na kolejny wstrząs. Jęk metalu i łomot opadającego na koła pojazdu zagłuszył otwarcie drzwi od strony kierowcy. Jednak nie wszystkich zmylił. Ledwie Krzysztof wyskoczył na drogę, usłyszał kłapanie bosych stóp o asfalt. Nie widząc innej opcji, wtoczył się pod auto i poczołgał ku części ładunkowej.
Pozwolił sobie tylko odkaszlywać cisnący się do płuc dym, gdy poczwary zagłuszały kołysaniem auta hałas, jaki robił.
Gdy dotarł pod zderzak, stwierdził, że jeśli ma do wyboru: zachować buty i natychmiast zaalarmować poczwary, że zbiegł i zdjąć obuwie w nadziei, że paskudy nie zorientują się, że to kłapanie cudzych stóp o asfalt – wybierze to drugie.
Upewniwszy się, że nikt nie patrzy w jego stronę, popędził ku załomowi zakrętu co sił w nogach.
Niestety jego plan prędko przejrzano. Ciemny, gęsty dym co prawda krył jego odwrót, ale kierowca nie wytrzymał i zakaszlał zbyt wcześnie. Nie zdążył nawet dotrzeć do zakrętu, który miał go zasłonić przed oczyma prześladowców.
Krzych obejrzał się kolejny raz i zobaczył, że pokraki potrafią bardzo szybko biegać na czworakach. Mężczyzna tak zaabsorbowany był obserwowaniem, czy piścig go dogania, że potknął się i przewrócił. Upadł tak niefortunnie, że jego łydka zapiekła. W takim stanie nigdy nie zdoła przed nimi uciec. Myślał, że już po nim.
Wtem jednak w pobliżu zaryczał silnik i błysnęły światła. Obok Krzyśka śmignął wóz terenowy nissan navara z bullbarem, taranując i wrzucając poczwary w przepaść. Jedna z nich uczepiła się maski i gołą pięścią wybiła dziurę w szybie, nim trafiła ją salwa z obrzyna i stoczyła się na asfalt.
Wóz zahamował. Krzysztof poderwał się z ziemi i krzywiąc się z bólu, wskoczył na pakę, nim nieznajomy wybawiciel wrzucił wsteczny.
– Trzymaj się! – wrzasnął kierowca z okna.
Krzysiek złapał się kraty oddzielającej tylną szybę od części ładunkowej. Mężczyzna wjechał tyłem na stromą skarpę i brawurowo zawrócił samochodem niemal nad przepaścią.
Przejechali kilka kilometrów i dotarli do miejsca, gdzie drzewa znowu zaczęły górować nad pojazdem. Tam zjechał z głównej drogi w las i zatrzymał auto na polance, od której odchodziła wąska wydeptana ścieżka.
– Dokąd idziemy? – zapytał Krzych, gdy wybawca wyszedł z samochodu.
– Do mojej chaty. Tam będziemy bezpieczni.
Kierowca poszedł przodem. Krzysiek zeskoczył z paki i syknął z bólu, gdy uraził nogę, którą zranił przy upadku na drodze. Zrobił kilka kroków, ale ciężko mu było chodzić, więc wyjął jeden kij spod dziwacznie przyozdobionego drzewa obok i poszedł za przewodnikiem, używając lagi jako podpórki.
***
– Co to za jedni? – zapytał Krzysiek stojącego przy oknie nieznajomego.
– A bo ja wiem? Byli tu przed nami. Archeolodzy karmią nas łyżeczką, podając informacje o tym, co mogło przeżyć do naszych czasów. Ledwo przetrawiliśmy megalodony, usłyszeliśmy o pustynnych biegających krokodylach, które pożerały hipopotamy i o gigantycznych kałamarnicach z głębin. Wiem tylko, że ci nienawidzą pojazdów. Wrzucają do dziury wszystko, co się nawinie. Twoja też już tam jest. A najbardziej nie znoszą ropniaków. Nie pytaj czemu, bo hie wiem. Tępiliśmy tych bydlaków razem z synem, póki go nie dopadły.
– A dlaczego…?
– Cii! Słyszałeś to? – Odwrócił się do Krzyśka z przerażeniem w oczach. Jego wzrok padł na kostur w ręku kierowcy.
– Skąd to masz?!
– Leżało pod drzewem przy drodze, myślałem, że…
– To był totem, który je odpierał! Musimy tam natychmiast iść i…!
Przez szybę przebił się pająk długich ramion i wyciągnął nieznajomego na zewnątrz, znacząć ślad krwi na zadziotach szkła. Stało się to tak szybko, że ten nie zdążył nawet oddać strzału. Broń wypadła mu z rąk.
– Ratuj się! – Przytrzymał się framugi okna i rzucił Krzyśkowi kluczyki do auta.
Kierowca ciężarówki podniósł broń mężczyzny, zabrał dwie paczki amunicji ze stołu i wybiegł z chaty. Czuł ogromne poczucie winy, że sprowadził śmierć na swego wybawcę. Jedyne, co mógł zrobić, to dokończyć dzieła mężczyzny. Weźmie terenówkę i pojedzie na miejsce, gdzie zostawił TIRa. Jeśli ten tam jeszcze jest, strzeli w wyciek i doprowadzi do wybuchu. Nie tylko zabije to poczwary przy aucie, ale zawali drogę i ocali innych przed pojechaniem tą drogą. Przynajmniej przez jakiś czas.
Krzysiek z trudem łapał oddech i kuśtykał przed siebie. Oglądał się przez ramię, by sprawdzić, czy bestie zauważyły jego ucieczkę. Nie dostrzegł jednak pogoni.
Gdy dobiegł na miejsce, zamarł z rozdziawionymi ustami. Ze zgrozą odkrył, ża auto zniknęło.
Otrząsnął się i pobiegł ku głównej drodze, by przekonać się, czy stamtąd zobaczy auto. Zanim jednak dotarł do końca ścieżki, upadł. Gdy próbował wstać, spostrzegł, że za nogę trzyma go jedna z pokrak. Miała przetrącone pod nienaturalnym kątem biodro. Krzysiek sięgnął po wypuszczoną z rąk broń, lecz bestia zdążyła go ugryźć w goleń zdrowej nogi. Chwilę potem strzał z obrzyna zrobił z twarzy poczwary sztuczny zalew.
Kierowca podniósł się i powłócząc nogą ruszył w kierunku TIRa. Za jego plecami szeleszczały chaszcze poruszane przez poszukujące go poczwary.
Krew z rany nie przestawała płynąć. Słabł. Wiedział, że nie ucieknie. Mógł tylko liczyć, że odeprze prześladowców na tyle, by doprowadzić do wybuchu.
***
Nie minęło pół godziny, nim zatracił poczucie kierunku i celu. Ubrania poczęły go uwierać, jakby uszyto je na innego człowieka. Spojrzał w odbicie w przydrożnej kałuży i uświadomił sobie, że nie rozpoznawał tego, kto na niego patrzył.
Wiedział tylko, że musi wrócić pomóc zepchnąć ryczący konstrukt krótkonogich. Jego bracia i siostry stracili zbyt wielu bliskich, by poradzić sobie sami. Słyszał ich rozpaczliwe nawoływania. Twór jest żywą obrazą dla ich Pana. Pożera jego krew. Ich władca potrzebuje żelaza. Słabnie z każdym dniem, gdy krótkonodzy wbijają wielkie igły na wielkich wodach i wysysają je z czarną krwią. Albo gdy drążą skrzepy w wielkich podziemnych wykopach, a potem palą i przetapiają w niekończącym się cyklu, by już nigdy nie wróciło do Ziemi, gdzie jego miejsce.
Jako dzieci Pana muszą karmić paszczę, która otwiera się na dnie przepaści, ale ta jest nienasycona. Nie zdołają żywić Pana szybciej, niż krótkonodzy sączą jego posokę. W ten sposób ich władca nigdy nie powróci.
***
Ich władca czuł głód. Pragnął wedrzeć się do wnętrza gwiazdy, którą oglądał od niemal czterech i pół miliarda lat i nie mógł tknąć. Asteroida, która miała go tam zanieść zboczyła z kursu i wylądowała trzy planety dalej. Łaknął pysznej energii wielkiej ognistej kuli. Zamierzał pożreć ją, aż zapadnie się w czarną dziurę i pochłonie kosmos wokół niej. Tak by ostatecznie stała się na tyle duża, by wchłonąć niewyobrażalnie wielką czarną dziurę w centrum galaktyki, w której krążyła planeta, na której był uwięziony.
Musiał wytrwać jeszcze tylko trochę, zachować dostatecznie siły, by się żywić, gdy następna asteroida wybije tę grudę ziemi zowiącą się planetą w gwiazdę będącą jego celem. Już była w drodze. Muiał do tego czasu powstrzymać sączenie jego krwi.
To, co do tej pory robiły jego dzieci nie wystarczało. Należało działać.
Pan postanowił wysłać je do siedzib krótkonogich, by przeciągnąć ich na swoją stronę. Muszą ujrzeć Światło. Jeszcze dzisiejszej nocy.
Nie chcą oddać krwi Pana, poświęcą własną.