The Punisher: Year One - KOSTNICA - POZORNIE MARTWA STREFA || Kostnica.Com.PL

The Punisher: Year One

POCZĄTKI MŚCICIELA

On my sweet revenge

Will be yours for the taking

It’s in the making baby

– System of a Down

Między rokiem 1990 a 1997 wydawnictwo TM-Semic opublikowało wiele świetnych komiksów z Punisherem, nad którymi pracowały takie legendy, jak Jim Lee, John Romita Jr., Joe Kubert czy Chuck Dixon. Wśród nich znalazł się jednak jeden bardzo wyjątkowy numer. Tak, właśnie ten, konkretny. Jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy, to po pierwsze. A po drugie mamy tu do czynienia z originem postaci, zaserwowanym nam z wielkim wyczuciem tego bohatera, co razem wzięte daje nam absolutne musisz to mieć dla fanów Gościa z Czachą.

W parku dochodzi do masakry. Gangsterska egzekucja kończy się zabiciem przypadkowych świadków, którzy byli akurat w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwym czasie. Cudem z życiem uchodzi tylko on, Frank Castle, który po tej tragedii załamuje się całkowicie. Ale gdy wydarzenia nabierają tempa, Frank będzie musiał otrząsnąć się i zmienić w mściciela, by wyrównać rachunki…

Wydawanie „Punishera” w naszym kraju wyglądało dość specyficznie i żądana seria od TM-Semic nie przeszła takiej przemiany. W sumie aż dziw, że był to jeden z pierwszych komiksów od Marvela wydany po polsku. Kiedy Semic debiutował w czerwcu 1990 roku, wypuścił na rynek „Spider-Mana” i „Punishera” właśnie. Tak, na ten polski rynek, gdzie komiks mocno kojarzył się z rozrywką stricte dla dzieci, rzucono cykl o antybohaterze wykańczającym bandytów. A jednak się przyjęło i ta seria ukazywała się u nas długi czas – łącznie osiem lat, choć już w roku 1992 zaczęło wydawać ją rzadziej, niż w dotychczasowym trybie comiesięcznym. Co tu było specyficznego? Zacznijmy od tego, że często mieliśmy samodzielne, najczęściej zupełnie niezwiązane ze sobą opowieści i to było ok, ale do czasu. W pewnym momencie, a był to rok 1995, to co dotąd było samodzielnymi historiami, zmieniło się w zlepek opowieści dość otwartych i kiedy akcja kończyła się w takim momencie, że chcieliśmy dalej, a kolejny numer niósł nam coś innego… Sami wiecie. Tenże rok przyniósł nam jednak wcześniej inną zmianę. Semici od początku były komiksami stawiającymi na niską jakość edytorską w zamian za równie niską cenę. W pewnym momencie okazało się, że wydawanie „Puniego” w kolorze jest nieopłacalne, więc zaczęto robić to w czerni i bieli. Ale za to w grubych tomach, z grzbietem – takich rzeczy nie miała wówczas żadna regularna seria wydawcy, a jedynie wydania specjalne. I…

Właśnie, po co był ten wywód? A po to, że niestety ten jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy „Punisher” wydany przez TM-Semic, też skończył jako wyprana z kolorów opowieść. Wiem, że wielu zmiana ta nie przeszkadzała, wiem, że padały argumenty, iż tak przygody gościa z czachą na piersi zyskały klimatu, ale… Lubię czarnobiałe ilustracje, ale jest różnica między rysunkiem, który czarnobiały ma być już z założenia, a grafiką stworzoną pod paletę barw. Zresztą, jeśli widzieliście oryginał, barwy dobrane są świetnie, a całość ma i sporo mroku, i takiego klimatu rodem z kina lat 80., gdzie wszystko było niby barwne, ale krył się w tym cień. No i tego mi brak w tej opowieści tak samo, jak i reprodukcji genialnych okładek – ta, którą mamy jest najlepszą z nich wszystkich, ale pozostałe trzy, a szczególnie zeszytu drugiego i czwartego też zachwycają, niestety nie w tym wydaniu, gdzie kolory usunięto im niezdarnie. No ale dość tego pitu-pitu, spójrzmy na sam komiks.

A komiks świetny jest. Jak za Abnettem i Lianningiem nie przepadam, tak tu wyszło im coś naprawdę na poziomie. To brudna opowieść sensacyjna, jak na Puniego przystało, ale przede wszystkim to historia o człowieku, który niemal wszystko utracił. O załamaniu, depresji i dojrzewaniu do zemsty, która w tym wypadku jest też sensem życia. I dobrze, że rzecz idzie w tym kierunku, bo nawet jeśli można by to było zrobić jeszcze lepiej, i tak dostajemy świetny, grający na emocjach komiks, z klimatem i akcją, bardzo fajnie ukazaną od też od strony dziennikarsko-policyjnej oraz smaczkami pokroju pojawienia się dr. Warrena, późniejszego Jackala, czyli gościa, który wynajął Puniego do zabicia Spidera w debiucie Franka. I, trzeba to dodać, to album ze świetnymi rysunkami, które nawet w czarni i bieli swój urok mają.

Szkoda tylko, że nie wyszedł w kolorze, jako np. „Mega Marvel”. I szkoda, że mamy tu wpadki pokroju drukowania dwustronicowej planszy na dwóch różnych stronach tej samej kartki. Ale tak czy inaczej – warto. I warto by jacyś rodzimi wydawcy pomyśleli o wznowieniu.

God is wearing black

He’s gone so far to find no hope

He’s never coming back

– System of a Down

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *