STUKOSTRACHY – Stephen King
|STRASZNA KSIĄŻKA
Stephen King to jeden z moich ulubionych autorów, ale często zdarza mu się popełnić dzieła naprawdę ciężkostrawne. I choć chciałbym powiedzieć, że w przypadku „Stukostrachów”, jednego ze swych najdłuższych dzieł (w tej edycji w ramach Kolekcji podzielonego na dwa tomy), tak nie jest, to nie mogę. A zapowiadało się tak pięknie…
Fabuła jest typowo Kingowa: otóż główna bohaterka natyka się na coś dziwnego w ziemi i zaczyna to odkopywać. Owo metalowe, olbrzymie coś intryguje ją mimo, iż cała sytuacja zaczyna zagrażać jej zdrowiu. Wywołuje to lawinę zdarzeń, które prowadzą do całkowitej przemiany ludzi w okolicy i serii dziwacznych zdarzeń.
Niby jest wszystko to co u Króla kochamy najbardziej: powolne zawiązanie akcji, małomiasteczkowe klimaty, duża liczba bohaterów, wiele wątków obyczajowych (w tym osobistych – jeden z głównych bohaterów Gardner to jakby sam Stephen, alkoholik po przejściach)… ale czegoś w tym brak. Akcja toczy się za wolno, King często przynudza, a styl jest naprawdę momentami ciężkostrawny. Do tego masa pomysłów jest kompletnie nietrafiona (ożywione sprzęty gospodarstwa domowego, czy temat miesiączkowania wałkowany raz po raz, w odróżnieniu od „Carrie”, tu pozbawiony sensu, jakby był upustem jakiejś dewiacji autora), a wiele wytłumaczeń banalnych i nieprzekonujących.
A plusy? Jest sporo nawiązań do innych dzieł Kinga (choćby Talizmanu), nie brak momentami fajnego klimatu rodem z tanich thrillerów SF rodem z lat 50., którym Król „Stukostrachami” chciał złożyć hołd, a na dokładkę mamy jeden z rozdziałów poświęcony Bece Poulson (kiedyś opowiadanie „Revelations of Becka Poulson” dołączone do wydania specjalnego „Szkieletowej załogi”, zekranizowane, ale nie wznawiane i nigdy nie wydane po polsku). Jednak nie ratuje to książki.
Fani Kinga sięgnąć jednak po nią powinni. Choćby dla wyrobienia własnego zdania. Reszta: na własną odpowiedzialność. Skoro nawet sam autor mówi, że to okropna książka, coś w tym musi być.
Michał Lipka