KOLEKCJA MISTRZA GROZY – hurtowo
|Dziś, po krótkiej przerwie, powracam do recenzowania kolejnych tomów Kolekcji Mistrza Grozy. Będzie trochę nietypowo, bo hurtowo zajmę się czterema tomami (14-17). Gotowi?
Na pierwszy ogień idzie podzielona na dwa tomy „Desperacja”. Co tu dużo mówić, jest to przede wszystkim książka nie do końca samodzielna i to trzeba zaznaczyć już na początku. Można ją czytać jako oddzielna całość, ale tworzy ona jedno z wydanymi (w oryginale, oczywiście) tego samego dnia „Regulatorami”. Obie mają bowiem tych samych bohaterów i obie mówią o miasteczku Desperacja (choć w „Regulatorach” zmieniono jego nazwę w polskim przekładzie) i grupie ludzi starających się przetrwać irracjonalne zło, które wkracza do ich życia. Niestety o ile „Regulatorzy” to świetna powieść „Desperację” trudno nazwać nawet przeciętną.
Fabuła jest tu nudna i naciągana. Styl Kinga ciężki i rozwlekły. A zwroty akcji budzą co najwyżej politowanie a nie emocje. Do tego nieudana rozważania religijne a la „Bastion”, tajemnica, która nie ciekawi i dłużyzny sprawiające, że do dalszej lektury trzeba się zmuszać. Tak więc werdykt jest jeden: nie warto. Nawet dla fanów Kinga.
O niebo lepiej przedstawia się kolejny tom kolekcji, „Wielki marsz”. Historia grupki nastolatków wyznaczonych do tytułowego show, które jest niczym innym jak wielką wędrówką nagrywaną kamerami dla uciechy tłumu. Haczyk jest tylko taki, że wyłącznie jeden z uczestników może dojść do mety. Reszta zginie po drodze, zastrzelona przez ekipę…
Wizja Kinga tu przedstawiona jest naprawdę chora. A najgorsze jest w niej to, że po części tego typu rzeczy dzieją się w rzeczywistości. Ile już słyszeliśmy o reality show z umierającymi, czy oglądamy wyczyny idiotów pchających się na podium sławy wszelkimi możliwymi metodami. King może nie był prorokiem pisząc „Wielki Marsz” – w końcu Orwell przedstawił nam swoją wizję takiego świata już wcześniej – ale zrobił to z pewną szokującą prawdą, mocniejszą nawet niż u Orwella.
O stylu nie będę pisał, bo jest identyczny jak w „Rage”, a zakończenia równie świetne, choć przyznam się szczerze, że przewidziałem je mniej więcej po kilkudziesięciu stronach.
Na koniec czeka nas powieść najbardziej brudną i pesymistyczną nie tylko z tych napisanych pod pseudonimem Richard Bachman, ale wręcz i w całej karierze Króla – „Uciekinier”. Opowieść o człowieku, którego córeczka umiera. By zdobyć pieniądze na leki jego żona zmuszona jest prostytuować się. W tej sytuacji główny bohater postanawia wziąć udział w reality show „Uciekinier”. Zasady są proste: on ucieka, zawodowi najemnicy gonią go a cel mają tylko jeden: zabić. Za każdy przetrwany dzień zarabia pieniądze, które trafiają do jego rodziny. Nikt jednak nigdy nie przeżył tego programu…
I znów świetna powieść trafia w nasze ręce. Powieść, która pozostawia nas z posmakiem goryczy, bólem i złością. Ale też i – tradycyjną już nadzieją, mściwą i brudną, ale jednak. Nie ma tu zbytni nic do dodania. Książka, która nie broni się sama, nie jest niczego warta – a ta broni się i to rewelacyjnie. A jeśli znacie film z Arnoldem Schwarzeneggerem, zapomnijcie o nim – z powieścią nie ma praktycznie nic wspólnego.
KING ZNÓW W ŚWIECIE FANTASY
Jack Sawyer na 12 lat i konającą na raka matkę. Wyjeżdża z nią do opuszczonego domu w New Hampshire, gdzie w okolicznym wesołym miasteczku poznaje starego Murzyna. Od niego dowiaduje się o Steniu alternatywnej rzeczywistości zwanej Terytoriami a także o Dwójniczce matki, którą jeśli zdoła ocalić, ocali również i własną rodzicielkę. Jack wyrusza więc do alternatywnego świata, w którym panują średniowieczne realia i zaczyna walkę o ocalenie dwóch kobiet. Ale nie tylko na tym świecie są przeciwnicy, którzy będą chcieli mu w tym przeszkodzić…
Powieść spółki King/Straub, kiedy po nią sięgałem, wydawała mi się zachęcającą i fascynującą lekturą. Bardzo osobista (Król rozlicza się tu ze śmiercią matki – nie po raz pierwszy zresztą) i napisana do spółki z jednym z najbardziej cenionych autorów horroru nie mogła mnie rozczarować. A jednak.
Styl jest tu rozwleczony i nudny. Męczący oczy i duszę czytelnika. Fabuła tez nie zachwyca. Z pomysłu na średniej długości książkę zrobiono jakby na siłę opasły tom w realiach nawet nie do końca fantasy. Dłużyzny więc pojawiają się na każdym zakręcie a zwroty akcji ani nie zaskakują ani nie ciekawią już nawet. Po przeczytaniu 1/3 powieści chcemy już tylko jak najszybciej dotrzeć do końca i mieć to z głowy.
Nie pomagają tez plusy w postaci nawiązań do innych dzieł Kinga („Lśnienia”, „Stukostrachy” itp) ani kilka ciekawych postaci (wilkołaki rządzą!). Dostajemy po prostu kolejną książkę, jakich wiele na rynku. I kolejny dowód na to, że jedyne fantasy jakie wyszło Stephenowi to „Mroczna wieża” (przynajmniej tomy 1-3), bo „Talizman” to książka pokroju słabych „Oczu smoka” i tylko purystom Kinga (albo MW, bo poprzez swą kontynuację „Czarny Dom” „Talizman” jest książką znaczącą dla świata pośredniego). Cała reszta może sobie darować.
KINGOWA RÓŻA
Po dwóch świetnych książkach: „Gra Geralda” i „Dolores Claiborne”, nadszedł czas na powieść zamykającą tzw. „kobiecą trylogię” Stephena Kinga. „Rose Madder”, bo o niej mowa, stała się najgorzej sprzedającą się pozycją w dorobku tego autora, choć sam King uważa ją za najlepiej napisaną ze wszystkich swoich prac. Czy słusznie?
Pewnego dnia Rosie Daniels decyduje się porzucić swojego męża, przed którym odczuwa paniczny strach, i pod przybranym nazwiskiem rozpocząć nowe życie. Ucieka do innego miasta, gdzie wkrótce zdobywa ciekawą pracę, nawiązuje znajomości i przyjaźnie. W sklepie ze starociami kupuje niezwykły obraz zatytułowany Rose Madder, który jak się okazuje pozwala przeniknąć do innego świata. Tymczasem tropem kobiety podąża jej mąż Norman, policjant psychopata, gotowy zabić każdego, kto mu się sprzeciwi. Jest już coraz bliżej, śledzi jej przyjaciół, zdobywa jej adres. Tylko ucieczka w świat Rose Madder może ocalić życie Rosie…
Do stylu tej książki przyczepić się nie można, choć Kingowi i tu wkradło się sporo dłużyzn, ale ma ona jeden podstawowy minus: przewidywalność. Temat maltretowanych kobiet został już wyeksploatowany do granic i king nie zrobił w tej materii nic oryginalnego. Choć trzeba mu oddać sprawiedliwość, ze się starał.
Plusem natomiast, tym największym, są emocje. Sceny jak np. starcie Gert vs. Norman to prawdziwe perełki. I do elementów fantastyki tym razem też nie mogę się przyczepić, a to u Króla spory plus. Tak więc polecić ją mogę raczej wszystkim, którzy lubią proste acz skuteczne historie obyczajowe. Nie zawiodą się.
P.S. Książka, choć jest częścią „Trylogii kobiecej” z dwoma pozostałymi częściami nie ma jednak wspólnego. Na szczęście steli czytelnicy Kinga znajdą w niej masę odniesień, choćby do „Bezsenności” czy „Mrocznej Wieży” i właśnie dlatego powinni sięgnąć po tę pozycję.
Michał Lipka