OPOWIADANIE – Stare, dobre czasy… – Łukasz „lucky” Kopeć
|Niedziela 24.08.1997:
Adam wracał właśnie od swojego kolegi z imprezy. Jak przystało na wciąż nierozsądnego młodzieńca, pełnego gorącej krwi, wybrał się tam rowerem. Teraz, lekko już wstawiony, szedł bokiem równej, asfaltowej drogi, podpierając się lekko o swój pojazd. Pełna serpentyn ścieżka prowadziła z największego w okolicy miasta, Łukowa, do jego rodzinnej miejscowości, Świdrów. Adam właśnie przekraczał znak informujący, że w tym miejscu kończy się łukowska aglomeracja, gdy z zarośli po prawej stronie usłyszał niewyraźny szmer. Szybko odwrócił głowę w kierunku z którego rozległ się niepokojący dźwięk, ale nie zauważywszy niczego, zwalił to na widmo alkoholowego upojenia. Nie zdołał ujść nawet kilku kroków, gdy hałas znów się powtórzył. Tym razem jakby bliżej. Teraz był już pewien, że coś słyszał. Może jakieś zwierzę czaiło się w krzakach nieopodal. Adam nie znalazł w sobie jednak odwagi, by sprawdzić, co się w nich kryje. „Kleszcze, pająki, a do tego jeszcze mam białą koszulkę, nie będę się tam pchał” – odpowiednie wytłumaczenie swojego przerażenia, to ponoć podstawa do jego pokonania, zracjonalizowania strachów.
Mimo, że Adam wiedział jak absurdalne jest jego zachowanie ruszył szybszym krokiem. I znów uniosło się w zimnym, wieczornym powietrzu to samo echo, tym razem jednak… przed nim. Zawrócenie nie wchodziło w grę. Nie na żarty już przestraszony Adam ruszył dalej, w kierunku z którego dobiegał tajemniczy dźwięk. Kolejna racjonalizacja: „to pewnie tylko jakieś zwierzęta, nie ma się czym przejmować”. Zrobił kolejny krok i wtedy do jego uszu dobiegł dźwięk przypominający salwę baterii artyleryjskiej. Zamiast huku był to jednak krzyk. Tak jest, Adam był tego pewny, to był krzyk cierpienia. Niemal nieludzki i zwierzęcy, ale niosący się i wbijający w błony bębenkowe niczym szpikulec. Rower gładko wysunął się z jego rąk. Adam wbił wzrok w mroczną gęstwinę liści, ale nie mógł wykonać żadnego ruchu. Czuł, że to coś powoli się zbliża…
Wtorek 26.08.1997
W domu Starowiejskich trwała żałoba. Ich najstarszy syn odszedł w wieku 19 lat. Ogromna tragedia wciąż pozostawała bez wytłumaczenia. Adama Starowiejskiego znaleziono na polu pod Łukowem. Zdecydowanie odrzucono koncepcję wypadku samochodowego. Obrażenia były zbyt rozległe. Ciało znaleziono osiemset metrów od roweru, którym poruszał się Adam. Policja stwierdziła, że był to napad rabunkowy, ponieważ pojawienie się seryjnego mordercy w tak małym mieście było nie do pomyślenia. Stan ciała wyraźnie wskazywał jednak na psychopatyczną osobowość sprawcy. Połowiczna dekapitacja sprawiła, że gdy medycy ładowali ciało do auta, głowa Adama kołysała się na resztce włókien, niczym parodia zepsutej, szmacianej lalki. Z organów wewnętrznych powstała gęsta, śmierdząca zupa, która w momencie przybycia służb, spoczywała na świeżo skoszonym polu, ciągnąc się od wnętrza brzucha, poprzez ranę ciętą w kształcie krzyża, aż do samej gleby czerwonej od krwi. Dokładne przeszukanie okolicy nie przyniosło efektów, za to w kieszeni denata znaleziono jedną, białą, niepozorną karteczkę. Niewyraźny, rozmazany napis, który ją zdobił mówił tylko:
„Kasia wróciła…”
Niedziela 18.08.2013
Sześćdziesięcioletni Mikołaj Starowiejski wciąż nie mógł pogodzić się ze śmiercią dziecka. Od siedemnastu lat przetrząsał miejscowe biblioteki, kilkukrotnie poszukiwał informacji na komendzie, a nawet każdej niedzieli przebywał szlak, który tamtej feralnej nocy przemierzał jego syn. Obsesja na punkcie rozwiązania tej zagadki sprawiła, że przed siedmioma laty stracił żonę, która nie mogąc wytrzymać jego zachowania zamieszkała u ich drugiego syna w Warszawie.
Póki co natrafił tylko na jedną poszlakę, której nawet on, mimo postępującego szaleństwa, poważnie nie brał pod uwagę. „Legendy i podania miejskie Łukowa”, stara zakurzona książka, której nikt od kilkunastu lat nie brał do ręki, wskazywała na jedną, potencjalnie niebezpieczną historię:
Katarzyna Moskwina, czarna wdowa z Łukowa – powszechnie uważa się, że spłonęła na stosie w Wielkopolskim Rydzyniu, oskarżona w procesie o uprawianie czarnej magii w 1331. Jak podaje jednak legenda, 17-letnia wówczas Katarzyna zdołała przedostać się na teren ziemi łukowskiej, a zamiast niej na stosie spłonęła jej siostra, 15-letnia Jadwiga. Tutaj prześladowania nie były tak konsekwentne jak na zachodzie. Katarzyna zdołała schronić się i niemalże zniknąć, przyjmując Judaizm. Ponad pięćdziesiąt procent mieszkańców Łukowa w tamtym okresie stanowiła bowiem ludność żydowska. Jej niewielka ortodoksyjność, nieznane pochodzenie i konflikty chrześcijańsko-żydowskie, sprawiły jednak, że Katarzynę ponownie oskarżono o czary już w rok po zamieszkaniu w mieście. Żydzi nie chcąc ryzykować konfliktu broniąc obcej osoby, nie wstawili się za nią, a niechęć do powierzania miejscowych spraw inkwizycji doprowadziła w konsekwencji do linczu, którego jakoby mieli dopuścić się mieszkańcy okolicznych wsi.
Ta krótka notatka była jedynym śladem jaki po kilkunastu latach prywatnego śledztwa zdołał odkryć Mikołaj. I choć początkowo nie wierzył w ani jedno słowo z tych bajek, z każdym kolejnym dniem jego frustracja sprawiała, że umysł uciekał do najbardziej nieprawdopodobnego wytłumaczenia.
Postanowił, że tego wieczoru znów wyruszy na podłukowskie pola, tylko tym razem zawoła Kasię…
Niedziela 25.08.2013
Wczoraj minęło szesnaście lat od śmierci Adama. Mikołaj znów przygotowywał się do coniedzielnej wycieczki, jako że ta z ubiegłego tygodnia nie przyniosła żadnego efektu. Już wczoraj postanowił, że to będzie ostatnia wizyta na miejscu, w którym ponad półtorej dekady temu znaleziono zwłoki jego ukochanego dziecka. Był tego pewien, ponieważ zabrał ze sobą wcześniej przygotowany sznurek, który w razie kolejnego niepowodzenia miał za zadanie zakończyć jego udrękę. Gdyby jakiś zabłąkany samochód pojawił się o godzinie 23 w okolicach miasta, jego kierowca zapewne zauważyłby błędną postać, włóczącą się po polach i krzyczącą Bóg wie co. Rzeczywiście, Mikołaj przypominał szaleńca, do którego nikt nie odważyłby się podejść, szczególnie w zalegającej okolice pustce i ciemności. Z jego ust raz po raz wydobywał się okrzyk „Katarzyno!”. Powtarzał to aż do utraty tchu, by później rozpoczynać swoją nietypową arię od nowa.
Dochodziła trzecia w nocy, gdy dobiegło go ciche dudnienie. Dźwięk postępował, przypominając nosorożca wściekle zbliżającego się do swojego celu. Mikołaj zamilkł i zaczął lustrować okolicę starając się wypatrzyć jakiekolwiek źródło powstałego hałasu. W ciemności trudno było dostrzec cokolwiek, choć wydawało się, że „głos” stoi tuz przy jego twarzy. W wyobraźni czuł nawet ciepły oddech na swoim policzku. Machnął ręką przed siebie, by sprawdzić, czy rzeczywiście coś tam jest, ale dłoń przecięła tylko głuchą pustkę. W tym momencie jakby pod wpływem tego czarodziejskiego gestu ustał także hałas i okolicę otuliła cisza.
Zawiedziony mężczyzna rozejrzał się po raz kolejny. Zakręcił w miejscu kilka kółek i zrezygnowany udał się w stronę najbliższego drzewa. Wyciągnął zza pazuchy grubą, plecioną linę i przerzucił ją przez nisko zawieszony konar. Spojrzał jeszcze raz za siebie. Tym razem miał widza – czyżby ktoś przyszedł powstrzymać go przed tym ruchem? Ale przecież nie rozmawiał z nikim od niemalże roku. Kim był tajemniczy przybysz?
Powiedziony ciekawością Mikołaj ruszył w stronę konturu postaci majaczącego na horyzoncie. Ta także zbliżała się do niego. Wyglądali jak para młodych kochanków, która w tajemnicy umówiła się na spotkanie z dala od ciekawskich spojrzeń. Gdy jednak zarysy zaczęły się krystalizować Mikołaj dostrzegł, że nie jest to istota z którą chciałby mieć kiedykolwiek do czynienia.
Głowę zjawy, do połowy łysą, pokrywały szpetne bąble wypełnione ropą. Wyglądała jak ofiara ciężkiego poparzenia. Choć pokrywały ja strzępy łachmanów ,w większości wystawało z nich chude, poranione ciało. Skóra wydawała się pękać pod naporem żeber. Usta z jednej strony opuszczone, jak gdyby w agonii, z drugiej strony podnosiły się w parodii uśmiechu. Z całej postaci dobywał się zapach przypominający bagna, który nieustępliwie wdzierał się w nozdrza Mikołaja. Niezwykle długie paznokcie, przypominające ostrza sztyletów, zdobiły palce nocnej mary.
Mężczyzna zamknął oczy i otworzył je ponownie, będąc pewnym, że to wciąż zwidy, które zaserwowała mu skołatana psychika. Stanął w miejscu nie decydując się nawet na podjecie jakiejkolwiek próby ucieczki. Z jego ust wydobyło sie tylko jedno pytanie: DLACZEGO? Zostało wypowiedziane dokładnie w tym momencie, gdy demoniczne ostrza zanurzały się w jego trzewiach. Ostatnią rzeczą jaką zobaczył przed śmiercią była ta nienaturalna parodia uśmiechu, a słowem, które usłyszał wydając ostatni oddech było niskie, chrapliwe: KARA!
26.08.2013
Śledczy przysłani aż z Warszawy nie znaleźli żadnych śladów. Ciało zbadano bardzo dokładnie. Nie znaleziono jednak jakichkolwiek odstępstw od dowodów z poprzedniej sprawy – morderstwa Adama Starowiejskiego. Wyglądało na to, że zabójca jest precyzyjny i ze wszystkimi szczegółami odwzorował swoje poprzednie dzieło, lub ojciec Adama, którego nerwy były przecież doszczętnie skołatane, wynajął kogoś, kto pomógł mu zainscenizować to makabryczne przedstawienie. Denata znaleziono przy drzewie, na którym wolno, wraz z kolejnymi podmuchami wiatru, kołysała się pętla zawiązanego, plecionego sznura. W kieszeni po raz kolejny znaleziono wymowną wiadomość:
„ZA ROK PRZYJDĘ PO RESZTĘ!”