Sabretooth – Larry Hama, Mark Texeira
|MORDERCZE ŁOWY
Trzydzieści lat, tyle mija od wydania tej miniserii. Kto by się spodziewał wtedy, że bohater taki, jak Sabretooth dostanie własną miniserię, a co dopiero, że takie coś wyjdzie po polsku. Bo, kiedy TM-Semic wydawał ten album, w Polsce swoich solowych komiksów nie mieli nawet takie legendy, jak Thor czy Kapitan Ameryka, więc mało prawdopodobnym wydawało się, że wyjdzie coś o tak pobocznej postaci. Ale wyszło. I całkiem niezłe to to. Nic wybitnego, „Mega Marvel” miał dużo lepszych historii, ale fajnie, że wyszło coś tak nieoczywistego.
Sabretooth. Mutant, wróg, morderca i łowca głów o tajemniczej, niepewnej przeszłości. Teraz o tej przeszłości dowiaduje się nieco więcej, ale ma ważniejsze sprawy na głowie. Zdradzony przez towarzyszkę i uprowadzony przez tajemniczych wrogów, będzie musiał wyruszyć na kolejną misję, której celem jest… Mystique!
Ten „Mega Marvel” był początkiem zmiany w tej linii wydawniczej. Do tej pory „MM” to zawsze były 132 strony, solidna dawka komiksu – w końcu pojawiał się raz na kwartał, więc nie mógł być za cienki. A tu zaczęło się, ledwie cztery zeszyty, nawet nie sto stron i kolejne tomy już zachowały ten trend, zbliżając się coraz bardziej do końca istnienia tytułu. Ale tu jeszcze się na to nie zanosiło, po prostu była zmiana i to odczuwalna.
No ale wracając do samego komiksu, całkiem to przyjemne. Larry Hama, którego pamiętamy z „X-Men”, „G.I.Joe” czy „Punishera” i Mark Texeira, którego na polskim rynku kojarzymy głównie z „Punim” (i niesławnymi „Aktami zemsty”) serwują nam dość prostą opowieść. Fabuła w sumie pretekstowa, ma jednak w sobie coś, za co cenię sobie komiksy z lat 90. Jakąś taką powagę, klimat i fajną akcję. Sabretooth, który wcześniej przez lata był nieznaczącym dodatkiem do X-Menów, w który niedługo przed wydaniem tej miniserii zaczął w końcu zyskiwać pozycję i „Death Hunt”, jak w oryginale nazywa się to wszystko, było nie tylko umocnieniem tej pozycji, ale jednocześnie próbą stworzenia czegoś, co dla Szablozębnego byłoby tym samym, czym dla Wolveiego jest „Weapon X”. A jednocześnie czymś całkiem innym.
No i nieźle się to udało tej ekipie. Miks współczesnej akcji i odkrywania przeszłości postaci wchodzi szybko i przyjemnie. Fajnie, że rzecz jest całkiem mroczna i mimo mutantów, dziwnych zbroi i tym podobnych elementów, mocno trzyma się ziemi i takiego klimatu thrillerowo-gangsterskiego. Ten klimacik zresztą świetnie budują rysunki Texa, brudne, niechlujne, ale nastrojowe. Czasem może i trafi się dziwna perspektywa i proporcje osobliwe, ale jednak robi to wszystko robotę.
Nieoczywisty, ale fajny „Mega Marvel”, który przetrwał próbę czasu. Nic wielkiego, ale przyjemna rozrywka z mojego ulubionego okresu wydawania komiksów. A że jeszcze do „X-Men” wszelkiej maści mam sentyment, dobrze weszło mi to po latach.
Michał Lipka